Pamiętniki chłopów

O ciężkim życiu na wsi nasłuchałam się wiele historii: o chodzeniu boso od wczesnej wiosny do późnej jesieni, o drapiących wełnianych pończochach sięgających do połowy uda, które nie chroniły wyżej położonych okolic, tak że w czasie mroźnych dni pupa nabierała koloru wiśni, o bardziej niż skromnym jedzeniu opartym na razowej mące, kapuście, karpielach, odrobinie tłuszczu i cebuli, o braku witamin, który rekompensowano objadając z krzaków zupełnie niedojrzały jeszcze agrest, o zbieraniu w lesie borówek, żeby zarobić kilka gorszy na kupno cukierków na odpuście... Jeszcze w początkach PRL-u (latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku) kilkuletnie dzieci z chłopskich rodzin zajmowały się swoim młodszym rodzeństwem, gdy rodzice byli w polu, pasały krowy, z których upilnowaniem nie bardzo sobie mogły poradzić, a na niedzielne nabożeństwo maszerowały godzinę w każdą stronę, po pylących, błotnistych lub zamarzniętych dróżkach, by potem dusić się w ciasnym wnętrzu w zapachu naftaliny, wilgotnej wełny i niemytych ciał. Targi odbywane w większych wsiach były zawsze wielką atrakcją, choć nie zawsze rodziców stać było na to, by za zarobione ze sprzedaży mleka, masła i jaj pieniądze kupić pociechom choćby kukiełkę z białej mąki. Z okolicznych wsi do Krakowa można się było dostać tylko furą, a na obowiązkową szkolną wycieczkę na Wawel uczniowie zasuwali piechotą.

A o ile gorzej było w jeszcze wcześniejszych czasach! Gdy Józia Lipianka, bohaterka „Wydziedziczonych” przyszła na świat, a potem rodziło się jej przyrodnie rodzeństwo:

…wychowanie dzieci odbywało się niezwykle prymitywnie. Paromiesięcznego malca brała matka ze sobą na pole, a razie zimna albo niepogody zostawiała go w domu, najczęściej pozbawionego wszelkiej opieki. Krzyczało dziecko póki mogło, zmęczone zasnęło albo płakało dalej, wydając słaby, ledwie dosłyszalny, miauczący głos. Wiele małych dzieci nie widziało bułki ani ciepłego mleka, lecz napychano je ziemniakami, a nieraz i jałową kapustą. Dzieci, w ten sposób chowane i karmione, ulegały tez różnym chorobom i kalectwu, przenosząc się masowo na drugi świat. Tą śmiertelnością nikt się jednak zbytnio nie przejmował, bo dzieci sypały się masami i śmierć dziecka, szczególnie chorowitego albo skaleczałego, przynosiła prawdziwą i pożądaną ulgę dla rodziny (…)

Gdy zaś nieco podrosły, zostawiano je przeważnie swojemu losowi. Na pół nagie wałęsały się po całych dniach bez żadnej opieki. Tarzały się w piasku, brodziły po wodzie i błocie. Dokuczały im też na przemian upał, chłód, niepogoda, a prawie zawsze nieodstępny głód. Zmęczone usypiały się gdzie padło i dopiero dojmujące zimno pędziło je do domu (…)

Wincenty Witos, urodzony w roku 1874 polityk chłopski i trzykrotny premier II RP, w swoich wspomnieniach tak pisze dalej o czasach własnego dzieciństwa:

Wychowanie religijne w domu polegało na wyuczeniu strasznie poprzekręcanego pacierza, niektórych prawd wiary i krótkich modlitw rannych i wieczornych do Trójcy Świętej, Matki Boskiej i niektórych świętych, szczególnie patronów. W niektórych domach uczono także godzinek. Bardzo silny nacisk kładziono na poszanowanie starszych, rodziców i księży (…) Nawet już dorastające dzieci miały prawie zawsze respekt i poszanowanie dla rodziców, a szczególnie dla ojca. Ten zaś nigdy nie żartował, lecz za każde uchybienie wysmarował rzemiennym pasem, albo kawałkiem kija, jaki miał pod ręką. Nieraz dostało się przy tej sposobności i matce, która podnieciwszy ojca, raptem się zmieniła stając w obronie bitych dzieci. Rzadko bardzo się zdarzało, ażeby nawet niewinnie krzywdzony syn rzucił się na ojca albo nawet starał się chwycić za kij, którym był bity.

Czym było dziecko dla swoich rodziców, jakie było jego miejsce w rodzinie, jaką rolę odgrywało we własnej zagrodzie, wiejskiej społeczności i – szerzej patrząc – w państwie? Czy w ogóle dostrzegano w nim człowieka? Nawet jeśli było długo oczekiwane i bardzo kochane, surowość warunków i wychowania, a przede wszystkim kształtowany od wieków układ patriarchalnych stosunków sprawiał, że szybko nasiąkało tym, co antropolog Kacper Pobłocki w swojej monografii „Chamstwo” wywodzi z niewolnictwa i ujmuje następująco:

W ustroju pańszczyźnianym każdy był sługą – w jakimś wymiarze, choćby i drobnym (…) W języku nowożytnej niewoli nie ma już klarownego podziału na pana i niewolnika. Po jednej stronie mamy dom, ojca, właściciela, państwo. Po drugiej – służbę, rodzinę, dzieci, sieroty, robotników, wyrobnice, czeladź (...) Wraz z transformacją instytucji niewoli – przemiany niewolników w służebników – zniknęła wyraźnie oddzielona za pomocą prawa grupa ludzi skazanych na społeczną śmierć. Niewola spowszedniała. Stała się wieloznaczna, tak jak wieloznaczne są słowa „służący” i „pan”. Stała się maską, którą każdy i każda w określonych okolicznościach zakładali. Rolą, którą przez jakiś czas odgrywano. W stosunku do pana człowiek wchodził w buty sługi. Ale w stosunku do innego sługi można było na moment stać się panem.

Jakiekolwiek życzylibyśmy sobie mieć korzenie, faktem jest, że znakomita większość współczesnych Polaków wywodzi się właśnie ze wsi. I to wcale nie ze szlacheckich dworków, ale z tych drewnianych chałup, które – chylące się ku upadkowi – ciągle jeszcze spotkać można we wszystkich zakątkach kraju, nawet i w miastach, które rozrastając się z biegiem czasu wchłonęły sąsiadujące wsie. Co w sobie niesiemy? Czym nasiąkliśmy od małego, z czego nawet sobie nie zdajemy sprawy? Co odziedziczyliśmy po pokoleniach naszych rodziców, dziadków i pradziadków?

Wybrane relacje i luźne uwagi o tym, jak wyglądało wychowanie dzieci na wsi w XIX i XX wieku, o trudnej drodze do zdobycia wykształcenia i o tym, jak widzieli własną przeszłość ci chłopscy synowie, którym udało się przekroczyć granice swego stanu

– w zakładce INSPIRACJE.

Skomentuj jako pierwszy(a)
Zobacz także: