Zapowiedź

Jaki ma być początek tej historii? Sama nie wiem. Było wiele początków. Tryskały jak bijące spod ziemi źródła, wypełniały krynice, przelewały się przez skalne brzegi, zamieniały w strumienie, łączyły w potoki, wpadały do rzeki, która niosła je, już wszystkie razem, skłębione i przemieszane, gdzieś w dal, ku nieznanemu końcu…

Czy na pewno końcu? Tu, gdzie jestem, czas i miejsce nie mają znaczenia. Widzę więc wszystko naraz, kipiące, wyrywające naprzód, niecierpliwe, by już wreszcie dopłynąć. Ale końca nie ma. Każdy koniec jest nowym początkiem. Każda historia jak strużka wody na szybie zbiera zachłannie sąsiednie krople, rośnie, pęcznieje, potem zatrzymuje się na chwilę i wreszcie rozlewa w tysiące nowych strumyczków, łączących się gdzieś po drodze znowu w jedną całość.

Historii jest wiele, a jednocześnie jest jedna, niekończąca się. Z nami czy bez nas, płynie dalej tak samo wartko, burzliwie, porywając ze sobą wszystko, co napotka na drodze. Gdy jeszcze byłam całkowicie zanurzona w tym nurcie marzyłam, by wreszcie się zatrzymać, odpocząć, zrozumieć istotę rzeczy, poznać sens tego, co się zdarzyło. Wtedy jednak było to niemożliwe, wszystko działo się bowiem zbyt szybko, zbyt było skotłowane, zmącone i chaotyczne, by dopatrzeć się w tym jakiegoś wzoru. Dopiero teraz, gdy zostałam z tego prądu wyrwana, mogę spojrzeć na rzekę z góry. Z uwagą śledzę w niej swoją drogę, jej rozlewiska, odnogi i meandry. Dostrzegam zawirowania, które omal nie pociągnęły mnie na dno i bystrza, które porwały innych i na zawsze zmieniły ich kursy.

Nie opowiem na pewno całości, bo to niemożliwe. Chcę wybrać tylko wycinek, krótki lecz istotny fragment. Będzie dotyczył tak samo mnie, jak i wielu innych osób, z którymi w jednym nurcie połączyły mnie miejsce oraz czas. Gdzie więc i kiedy ma się zacząć ta historia?

***

Może w Krakowie, w roku 1941?

Jest sierpniowy wieczór, zapadł już zmrok, obowiązuje zaciemnienie, więc zasłonięte latarnie rzucają na ulicę tylko mdłe, upiorne kręgi. Młoda pielęgniarka wychodzi z klasztoru karmelitów, w którym działa szpital dla niemieckich żołnierzy z frontu wschodniego. Wzdycha, widząc w oddali czerwone światła odjeżdżającego tramwaju. Z koszar na Rajskiej dobiegają krzyki i rozgłośne śpiewy, potem słychać zbliżające się kroki. Dziewczyna rusza szybko w przeciwnym kierunku, w stronę kinoteatru Scala. Na pewno jest tam jaśniej i bardziej swojsko.

– Nie będę czekać, aż się tu zjawią! – myśli. –  Może złapię „czwórkę”...

Tramwaje również mają przygaszone reflektory. Sunący wzdłuż Plant podłużny skład wygląda jak statek-widomo albo tajemniczy potwór ze starych opowieści. Dziewczyna pędzi przez pustą ulicę i zdyszana dopada wagonu. Stojący przy wejściu niemiecki oficer przesuwa się uprzejmie.

– Się haben noch Zeit, schönes Mädchen!

Ma rację, do godziny policyjnej zostały jeszcze trzy kwadranse. Mimo że jako pielęgniarka ma mocne papiery, młoda kobieta nie chciałaby się znaleźć na ulicy poza wyznaczonym czasem. Właśnie po to, żeby uniknąć spotkania z takimi jak on. I podobnych zaczepek.

Nie patrząc na mężczyznę wchodzi do przedziału. Po chwili pojazd skręca w Wolską, a stamtąd wjeżdża w Aleję 3 Maja.

– Oczywiście: Waldstrasse! – myśli z gniewem. Gniew buzuje w niej od kiedy Niemcy zaczęli wprowadzać w Polsce swoje porządki.

Otaczają ich teraz całkowite ciemności. Pośrodku tej czerni znajduje się jej przystanek, z którego musi jeszcze przejść kawałek przez Błonia. Nikt inny nie wysiada z tramwaju, dziewczyna jest sama.

– Lepiej tak niż w niepożądanym towarzystwie – mówi do siebie, otulając się ciaśniej swetrem i nieświadomie przyspieszając kroku.

Od łąki ciągnie chłodem, trudno odnaleźć ścieżkę. Gdy już się jej wydaje, że jest na właściwej trasie, wpada w błoto. Serce na chwilę w niej zamiera, potem młoda kobieta omal nie wybucha głośnym śmiechem.

– Boże, co się ze mną dzieje! – myśli. – To wszystko przez te nerwy…

Dociera na drugą stronę Błoń, ma stąd jeszcze do pokonania tylko ostatni odcinek wzdłuż parkanu. W ciemności wyrastają przed nią kolejne dwa rozbawione indywidua.

– Zwolnij! – doradza sama sobie. – Lepiej ich nie wyprzedzać…

Wreszcie znajoma ulica, jeszcze parę kroków i wchodzi do domu. Nie ma nikogo – mama i siostra są na wsi u brata, który jest księdzem.

Dziewczyna zapala lampę, zdejmuje buty i oczyszcza je szczotką z błota. Potem myje ręce, wyciąga zeszyt z szuflady i siada przy stole. Odkorkowuje buteleczkę z atramentem. Choć jest głodna po całym dniu pracy, nie sięga po jedzenie. Nie może się doczekać, kiedy podzieli się z pamiętnikiem swoimi ostatnimi przeżyciami. Pióro skrzypi po nierównym papierze, pozostawiając na nim niebieski ślad:

Wróciłam właśnie z punktu i muszę opisać dziwne wrażenia, jakich się teraz doznaje w naszym starym poczciwym Krakowie…

***

Moja opowieść może się też zacząć w Beskidzie Niskim, latem 1966 roku.

Na polanie w środku lasu stoją brezentowe żołnierskie namioty. W środku drewniane prycze, które harcerze i harcerki musieli sklecić własnoręcznie. Wypchane sianem worki służą za materace, na nich leżą śpiwory i koce, niektóre pochodzące jeszcze z darów UNRRA. Jest już po kolacji, wymyte i wypolerowane piaskiem menażki wiszą obok parcianych plecaków, odbijając światło księżyca wpadające przez uchylone zasłony. Namioty są puste. Strzegą ich zamocowane na słupach totemy i nocne warty, przechadzające się skrajem obozowiska. Wiatr przywiewa z głębi lasu dźwięki gitar i śpiew, czasem wtóruje im głos puszczyka.

Na polanie pali się watra. Iskry strzelają w niebo, jęzory płomieni skaczą na boki. Wiatr uderza w gałęzie świerków, które chwieją się jak wielkie, czarne, kosmate łapy. Wokół mnóstwo młodzieży, w środku niewiele starsi komendanci obozu, drużynowa i siwiejący mężczyzna, partyzant wspominający swoje wojenne przygody.

– Konspirator musi w każdej sytuacji mieć legendę, czyli fikcyjny życiorys, mniej lub bardziej prawdziwą bajeczkę sankcjonującą okoliczność, w której się znajduje. Uczono nas logicznie kłamać, mówić zdecydowanie, patrzeć sprawdzającemu prosto w oczy, by wzbudzić wiarę i przekonanie do swych zeznań. Każdemu cichociemnemu przygotowano polski dowód osobisty na podane przez niego fałszywe nazwisko. Ze względów pamięciowych przyjmowano możliwe najprostszą genealogię. Niemal wszyscy byliśmy jedynakami, których rodzice zginęli, zmarli lub uciekli za granice Polski…

Wokół gościa panuje cisza jak makiem zasiał, słychać tylko trzaskanie ognia i szum gałęzi w lesie. Mężczyzna mówi żywo, z humorem, od czasu do czasu zerka na siedzącą obok drużynową, a ona wtedy kiwa głową, jakby potwierdzała jego słowa. Są w podobnym wieku i ktoś bardziej domyślny mógłby podejrzewać, że coś ich łączy... Nawet najbystrzejszy obserwator nie wpadłyby jednak na pomysł, że krzepki wąsacz o wyraźnie wojskowym sznycie i korpulentna, spokojna matka pięciorga dzieci mogą mieć wspólną konspiracyjną przeszłość. Nikt też nie wie, ile drużynowa ryzykuje, zapraszając tego właśnie człowieka na ognisko i pozwalając mu na snucie takich właśnie opowieści...

Trzynastoletnia harcerka w drugim rzędzie oparła łokcie na kolanach a brodę na splecionych dłoniach i całą sobą chłonie jego słowa. Uwielbia takie historie. Jest tak zasłuchana, że nawet nie zauważa nieznacznego ruchu obok siebie i dyskretnej zamiany miejsc.

– Klawe miał życie, nie?

Jak wyrwana z transu odwraca wzrok i widzi przy sobie chłopaka, który już wcześniej kilkakrotnie zwrócił jej uwagę. W przeciwieństwie do innych harcerzy, ostrzyżonych bardzo krótko, po wojskowemu, jego kasztanowe włosy spływały falą na czoło i oczy. Odgarniał je co chwilę i zakładał za ucho. Robi to również teraz, by na nią spojrzeć z ukosa. W jego źrenicach odbijają się płomienie ogniska, w kącikach ust błąka się uśmiech. Sympatyczny jest, wesoły i taki ładny! Dziewczyna nie wie, co mu odpowiedzieć, a zależy jej na podtrzymaniu rozmowy. Teraz, gdy sam się do niej przysiadł…

– No wiesz, była wojna – odszeptuje wreszcie. – To nie były klawe czasy.

Zaraz potem zdaje sobie sprawę, jak bardzo drętwo to wypadło. Chłopak tylko wzrusza ramionami.

– Ja tam mu zazdroszczę. Też bym tak chciał.

A gdy ona spogląda nań ciekawie, dodaje:

– Pewnie kiedyś zostanę żołnierzem.

W tej chwili drużynowa intonuje harcerską pieśń. Zastępowi uderzają w struny, młodzież podejmuje z zapałem. Dziewczyna musi się nachylić i krzyknąć mu prawie do ucha:

– Ciekawe co zrobisz, jak ci każą ogolić głowę!

Próbują śpiewać o rycerstwie spod kresowych stanic, ale nie mogą, bo oboje duszą się ze śmiechu.

– Ziemia ojczysta przyjęła nas nieprzychylnie – podejmuje partyzant chwilę później. – Księżyc schował się za chmury, dął silny wiatr, a pole ściął mróz. Prawie nie było śniegu i prasnęło mną zdrowo, a potem mocny podmuch jeszcze podniósł w powietrze i ciągnął po ziemi. Chciałem odciąć szelki, ale zgrabiałe ręce nie mogły wyciągnąć scyzoryka, a co dopiero go otworzyć. Nagle słyszę donośne: „Łapać ich, łapać!”. Nasi? A może Niemcy? Uderzyłem pięścią w kółko automatu na brzuchu, łączące wiązania szelek i pasów siedzeniowych. Za drugim razem puściło. Uniosłem w górę ręce, wiatr porwał cienką tkaninę i poniósł ją na skraj lasu, a ja poderwałem się i pobiegłem w ślad za spadochronem. To „łapać” nie dawało mi spokoju. Z coltem w dłoni przyczaiłem się, czekając na ewentualnych napastników…

Napad wesołości minął, młodzi znowu są poważni. Spoglądają na siebie ukradkiem i umykają wzrokiem, gdy ich spojrzenia się spotkają. Potem uśmiechają się nieśmiało, jeszcze nie do siebie, ale gdzieś w dal, w stronę ciemnego lasu lub świecącego na niebie księżyca.

– Jak on to zrobił, że mu się udało tu wcisnąć? – zastanawia się dziewczyna. Odwraca głowę i widzi, że jej przyjaciółka siedzi teraz z tyłu, koło innego harcerza. Wygląda na zadowoloną, mruga porozumiewawczo.

– Ciekawe, że gdy grzebię w wojennej przeszłości, pamiętam raczej miłe przeżycia – zwierza się cichociemny. – Strach, głód, zmęczenie nie imają się jakoś pamięci i wyobraźni. W miłości to miałem raczej pecha. Tę w Polsce przerwał wymarsz na front, we Francji narodowe cele i obowiązki, a w Wielkiej Brytanii… Cóż, przed odlotem napisałem list do Reny. Wiedziałem, że już jej więcej nie zobaczę.

Dziewczyna nagle czuje lekkie muśnięcie… Smukłe palce o bardzo krótkich paznokciach przykrywają delikatnie wierzch jej dłoni. Zamiera zaskoczona, a może tylko ostrożna. Wreszcie powoli, żeby go nie spłoszyć, odwraca rękę. Ich palce splatają się i jest to w tej chwili jedyna nić porozumienia. Nic nie mówią, nie patrzą nawet na siebie. Od ogniska płynie opowieść…

Coś bulgoce we wnętrzu ziemi, coraz bliżej powierzchni. Jak kryształowo czyste źródełko, ukryte na razie, niewidoczne dla oka, ale już gotowe, by wypłynąć. Tak się zaczyna wspólna historia tych dwojga. Jeszcze nie wiedzą, pewnie nawet nie przeczuwają, że zostaną razem na resztę życia.

***

A może zacząć swą opowieść od obchodów 11 listopada 1986 roku w szkole podstawowej w Krzeszowicach?

Nie mówi się wtedy jeszcze „dzień niepodległości”, w każdym razie nie oficjalnie. Ale jakieś drgnienia daje się już odczuć. Słychać trzask i ciurkanie płynących kropli, jakby za chwilę miały puścić lody skuwające rzekę... Mimo że jest jesień wicedyrektorka wyczuwa sygnały nadchodzącej wiosny. Udaje się jej przekonać przełożoną, zainteresować historyka i dwie polonistki. Wywieszają w sali gimnastycznej ściągnięty ze strychu wielki portret Józefa Piłsudskiego, przygotowują program artystyczny. Zawsze w akademiach nauczyciele starali się przemycać jakieś okruchy prawdy, choć nie za każdej dyrekcji było to możliwe. Teraz po raz pierwszy chcą opowiedzieć o Naczelniku wprost, bez ogródek.

Wicedyrektorka osobiście angażuje się w przygotowania, bywa na próbach, pilnuje dekoracji. W rocznicę, gdy sala gimnastyczna zapełnia się uczniami, z podniecenia nie może ustać w miejscu. Sprawdza, czy poczet sztandarowy jest gotowy, by wmaszerować. Są już, piękni w swoich galowych strojach, czekają u wejścia. Potem przechadza się wzdłuż drabinek, przysłuchuje rozgadanym uczniom, ucisza ich i tam, gdzie trzeba, ustawia w dwuszereg.

– Nie szalej, to zwykła akademia! – powtarza sobie, łapiąc zdumione spojrzenia nauczycieli i co poniektórych wychowanków. Niby zwykła, a jednak… Przez skórę czuje, że to jakiś przełom.

Zmusza się niemal siłą, by się zatrzymać w tej gorączkowej krzątaninie. Przed sobą ma trzy uczennice z szóstej klasy, w której uczy biologii. Gadają jak najęte, więc stuka je w plecy i przykłada palec do ust. Milkną, sztywnieją, przez chwilę bez słowa wpatrują się w pustą na razie scenę i portret wiszący na koszu do koszykówki.

– Kto to? – nie wytrzymuje jedna.

– Nie wiem – przenikliwym szeptem odpowiada jej druga.

Wicedyrektor już się spina, by udzielić odpowiedzi, gdy uprzedza ją trzecia uczennica.

– A któż to może być? Pewnie Lenin! – parska lekceważącym śmiechem, a pod wicedyrektorką uginają się kolana.

– Boże, czy to kara dla nas?! – myśli przerażona, opierając się o ścianę.

Drewniane szczebelki wbijają się jej w plecy, ale nawet tego nie czuje. Stojąc z tyłu przygląda się dziewczynkom. Takie rozgarnięte, dobrze wychowane, bystre... Kwiat młodzieży. Przyszłość narodu.

– Jak my nadrobimy te wszystkie lata? – wzdycha bezgłośnie.

Na środek wychodzą dyrektorka i historyk, rozmowy powoli milkną. Pada komenda: baczność! Rozlega się dźwięk werbla i przez dwuskrzydłowe drzwi wchodzą uczniowie ze sztandarem. Potem nauczycielka muzyki na pianinie rozpoczyna hymn szkoły.

Cała radość, którą czerpała z organizacji tego wydarzenia ulatnia się bez śladu. Wicedyrektorka nie słucha przemówienia, długo wybierane pieśni i wiersze wpadają jej jednym, a wypadają drugim uchem. Listopadowy deszcz zalewa szyby osłonięte metalową siatką, podczas gdy w starych murach szkoły – po raz pierwszy nie na harcerskiej wieczornicy, ale na oficjalnej akademii – rozlega się tęskne: „Legiony to żałobna nuta…”.

Nagle opuszczają ją siły. Czuje nadchodzącą starość.

***

A może rozpocząć tę opowieść w Paryżu, na początku grudnia 2019 roku?

Młoda dziewczyna w fantazyjnej czapce i kolorowym szaliku idzie przez miasto. Bolą ją nogi, bo chodzi tak już od rana. Do wczoraj jeszcze nie wiedziała, że na ten dzień francuskie związki zawodowe ogłosiły początek strajku generalnego. Nie jeżdżą zatem autobusy, metro i pociągi podmiejskie, muzea, galerie, teatry i kina są zamknięte. Na ulicach, początkowo niemal pustych, teraz gromadzą się demonstranci i oddziały policji. Chmury wiszą nisko na niebie.

Turystka przez kilka godzin zwiedza Montmartre, a potem wraca przez miasto w stronę cmentarza Père Lachaise. Przy Gare du Nord spotyka ich po raz pierwszy. Idą spokojnie, bez jakichkolwiek przejawów agresji, ubrani z służbowe stroje, niosąc transparenty z żądaniem wycofania się rządu z reformy systemu emerytalnego. Choć jest jej z nimi po drodze i nie czuje się zagrożona, dziewczynie przeszkadza hałas: okrzyki dobiegające z przenośnych głośników, kwakanie trąbek rowerowych i klaksonów, świdrujący dźwięk gwizdków. Skręca więc w którąś z przecznic, ustawia w komórce nawigację i wybiera okrężną trasę. Chce dziś jeszcze zobaczyć grób Chopina.

Nie docenia jednak odległości. Idzie coraz wolniej, a w końcu się zatrzymuje, bo coraz wyraźniej czuje te wszystkie zrobione dzisiaj kilometry. Bardziej niż nogi boli ją jednak serce. Jeszcze przedwczoraj wydawało się jej, że życie znowu ma sens, a los się do niej na powrót uśmiechnął. Ten wyjazd miał jej pomóc pozbierać się po traumatycznym rozstaniu i przez chwilę rzeczywiście miała nadzieję, że pomysł mamy zadziała. Za mało jednak znała samą siebie, zbyt szybko przyjęła, że nowe przeżycia, rozrywki, może też jedna czy druga miłosna przygoda zapełnią wyrwę, która w niej pozostała po odejściu partnera. Tak się jednak nie stało.

W oczach kręcą się jej łzy. Żal! Nie chce się temu poddać, nie będzie się nad sobą litować…

– Spójrz przed siebie! – poleca sama sobie i podnosi wzrok, ciągle jeszcze trochę zamazany.

Stoi przy przejściu dla pieszych na skrzyżowaniu. Akurat gaśnie zielone światło i zapala się czerwone.

– O cholera! Ciekawe, jak sługo już tu sterczę… Gdyby się tak dało po prostu wyłączyć myślenie! – wzdycha zirytowana, a potem patrzy nieco dalej.

Na skwerze po drugiej stronie jezdni kilkunastu policjantów zagradza przejście. Jeden z nich intensywnie się w nią wpatruje i to chyba już od jakiegoś czasu. Ma na głowie hełm z uniesioną przyłbicą, jego twarz zasłania kominiarka... Nie, to kolor skóry. Policjant najwyraźniej jest Francuzem o afrykańskich korzeniach. Ma skupione spojrzenie, zaciśnięte usta, tarczę przyciśniętą do boku i dłoń zaplecioną na uchwycie pałki za pasem. Dziewczyna odruchowo posyła mu uśmiech, ale jego twarz pozostaje nieruchoma, nie drgnie w niej ani jeden mięsień.

– Jakby się bał, że się zaraz na niego rzucę! – myśli wstrząśnięta.

Teraz dopiero uważniej przygląda się temu, co się dzieje wokół. Widzi unoszące się w oddali smużki dymu i biegnące postacie. Słyszy krzyki i wycie syreny. Policjanci też to dostrzegają. Padają rozkazy, zatrzaskują się przyłbice, pałki teleskopowe tną powietrze jak szpady. Mundurowi robią w tył zwrot, zwierając szereg.

Światła znowu się zmieniają, ale dziewczyna nie rusza z miejsca. Stoi jak zaczarowana, chłonąc widowisko, które się rozgrywa przed jej oczami. Nie zauważa świszczących kamieni, granatów dymnych, kopniaków i ciosów pałek. Jakby nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Widzi za to tancerzy, którzy doskakują do siebie i rozbiegają się na wszystkie strony, widzi figury męskiego i żeńskiego baletu, widzi – oczami wyobraźni, oczywiście – przedstawienie, które sama kiedyś wyreżyseruje.

Coś przelatuje jej koło ucha i z hukiem rozrywa się za plecami. Rzucona przez demonstrantów petarda prawie ją ogłusza. Dziewczyna wreszcie pojmuje, w jakim się znalazła niebezpieczeństwie. Rozjuszony tłum pędzi w jej stronę, młodzi ludzie – nie pokojowo nastawieni manifestanci, ale buzujący hormonami chuligani – rzeczywiście mają na głowach kominiarki. Mundurowi na skwerze, choć próbują im zastawić drogę, na pewno nie zdołają ich zatrzymać. W końcu dziewczyna odwraca się i ucieka, lecz obrazy w jej pamięci pozostają. Biegnąc szuka w myślach tytułu do swojej choreografii. Bunt? Niezgoda? Sprzeciw?

***

Mogę też zacząć swą opowieść w Wigilię 2020 roku, na obrzeżach Puszczy Dulowskiej.

Zbliża się południe. Mężczyzna i kobieta idą przez las, droga wznosi się, muszą więc nieco zwolnić. Towarzyszący im mały kundelek nurkuje w wysuszonym poszyciu, niucha i parska, gdy świeży śnieg dostaje się mu w nozdrza. Ciągle sypie, jakby anieli w niebie specjalnie na święta rozwiązali worek z puchem.

– Pierogi i uszka gotowe, tylko wyciągnąć z zamrażalnika i wrzucić do wrzątku. Makowiec i sernik upieczony, galareta zrobiona, karp upanierowany – wylicza kobieta. – Jeszcze tylko barszczyk…

– Mmm, ten twój barszczyk! – mruczy mężczyzna i oblizuje wargi. – Nawet nie trzeba go gotować, można pić sam zakwas!

– Rzeczywiście, wyjątkowe buraki udało mi kupić…

Urwała, gdy z oddali rozległo się szczekanie. Piesek zastygł z podniesioną przednią łapą, nastawiając uszu. Pan i pani już wiedzą, co się zaraz stanie. Mężczyzna chwyta zwierzę za obrożę i zapina smycz. Idą trzymając pupila między sobą. Wilgotne płatki wirują wokół coraz gęściej. Wreszcie ze śnieżycy wyłania się zarys chatki. Drewniany budynek, być może pełniący kiedyś rolę gajówki, zawsze robił na nich wielkie wrażenie. Teraz, przysypany leciutką warstewką bieli, stanowi widok jak z bajki. Nad wejściem świecą choinkowe lampki, świerk rosnący nieopodal jest owinięty kolorowym łańcuchem…

Atak następuje niespodziewanie. Coś rzuca się w ich stronę i przebiega tuż obok, niemal zbijając kobietę z nóg. Zanim zdążą zareagować, pies – całkiem spory, brązowo rudy – zatacza kółko i znowu wpada na ganek. Z głośnym skomleniem zaczyna drapać w drzwi. Potem zatrzymuje się, nasłuchuje, szczeka krótko, urywanie i znów szturmuje wejście.

– Uff, ależ się przestraszyłam!

Patrzą przez chwilę na zwierzę, któremu nikt nie otwiera. Ich własny pies wierci się i wyrywa w stronę kolegi. Ten jednak nie ma ochoty na zwieranie znajomości. Ba, nawet na zwyczajowe powitania wyraźnie szkoda mu czasu.

– Chodźmy, już późno. Muszę się zająć tym barszczem.

Ledwie robią kilka kroków, szczekanie rozlega się znowu, a potem tętent łap. Pies jest młody, ale dość duży. Na pewno mieszaniec – z wyglądu przypomina wilczura, z koloru sierści setera. Zastępuje im drogę i szczeka głośno, rozkazująco, rzucając przy tym pyskiem w bok, jakby im wskazywał chatę. Na szyi ma obrożę i numerek, jest trochę mokry, lecz czysty i zadbany. I nie ma złych zamiarów.

– Co jest? Nikt cię nie chce wpuścić? – kobieta pochyla się i wyciąga rękę.

Jej pupil machając ogonem obwąchuje go z drugiej strony. Ale rudzielec nie ma ochoty na spoufalanie się i pieszczoty. Jego głos staje się coraz bardziej natarczywy. W końcu pies staje na dwóch łapach, opierając się o brzuch mężczyzny. Znów odskakuje i wyraźnie zachęca, by człowiek poszedł na nim.

– Dziwne, ktoś powinien być w domu. Samochód przecież stoi…

Mężczyzna cofa się i wchodzi na ganek. Mieszaniec jest już znowu przy drzwiach, pazury skrobią po bejcowanym drewnie. I znowu żadnej reakcji ze środka.

– Zapukaj. Może uciekł i nie wiedzą, że on tu szaleje...

Stukają oboje, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej, również w szyby. Nikt nie odpowiada, drzwi pozostają zamknięte. Mężczyzna obchodzi dom dookoła, próbuje zaglądać do okien, ale gęste firanki nie pozwalają przeniknąć wzrokiem do środka. Czas upływa, a śnieg nadal sypie.

– Będziemy musieli cię zostawić, biedaku!

Mężczyzna próbuje na pocieszenie pogłaskać go po szyi, ale jest to trudne. Pies wyrywa się i całym ciałem napiera na drzwi, jakby je chciał wyważyć. Potem pochyla się i skamląc zaczyna drapać pazurami próg. Jest w tym coś rozpaczliwego.

– Poczekaj spokojnie, państwo na pewno nie odeszli daleko. Samochód przecież stoi. I zostawili włączone światełka.

– My w każdym razie na pewno tu wrócimy, żeby sprawdzić, co z tobą – wtrąca zdecydowanym głosem kobieta. Trzyma własnego pieska w objęciach, bo kundelek aż się trzęsie ze zdenerwowania. – Weźmiemy latarki i przyjdziemy zaraz po wigilii. Nie pozwolę, żebyś spędził noc na zewnątrz!

Jeszcze kilka pożegnalnych głaśnięć i odchodzą.

– Ale swoją drogą to bardzo dziwne – mówi mężczyzna, sięgając do kieszeni. – Może zadzwonię po leśniczego?

– Zostaw, poczekamy do wieczora i jak jeszcze tu będzie, to go weźmiemy do siebie. Przez kilka godzin nie zamarznie. A jak jego właściciel poszli do lasu po choinkę i teraz nakryje ich leśniczy, to nam tego nigdy nie darują!

– Nie muszą przecież wiedzieć, że to my zadzwoniliśmy – burczy mężczyzna, ale posłusznie chowa telefon. W końcu jest Wigilia, leśniczy też ma rodzinę i swoje domowe obowiązki.

Odwracają się jeszcze, ale w sypiącym śniegu nie widać już ani zwierzęcia, ani domu, tylko niewyraźne mżenie świątecznych lampek nad gankiem.

Pies stoi nadal pośrodku leśnej drogi, już nie szczeka, tylko skomle cicho i żałośnie. W jednym z okien uchyla się firanka, ktoś wygląda na zewnątrz i oddycha z ulgą. Z głębi izby, spod pieca, kilka przerażonych osób śledzi z napięciem każdy jego ruch i grymas twarzy. Ich oczy jeszcze przed chwilą rozświetlała nadzieja, teraz, gdy odgłosy na zewnątrz umilkły, pojawia się w nich rozpacz.

***

Początki mnożą się, historie tryskają spod ziemi jak źródła, rozlewają się, łączą w rzekę i płyną, płyną, płyną…  Gdzie zacząć tę opowieść, żeby nie dać się wciągnąć w jej wzburzony nurt i nie utonąć w mnogości wątków?

Wybieram Paryż...