Mądrość ludu

Najpierw w dwunastym roku życia zaczęła pobierać nauki w wiejskiej szkółce, gdyż jej mądra babka, stara Lipina, wymogła na ojczymie, by ją tam zapisał. Potem namiętnie czytała książki, które pożyczała jej życzliwa i nieco znudzona swą samotnością Ernestyna Pruszkowska. Gdy mając lat szesnaście z rodzinnej chałupy w Mnikowie trafiła do Krakowa, wpadła w ręce „dobrej pani”, której ambicję podrażniło wspomnienie dziewczyny o znanym malarzu – chłopomanie. Lekcje kaligrafii, odbywane w mieszczańskim salonie, polegały na zapisywaniu nie zawsze mądrych maksym, dyktowanych przez Anastazję Sobkiewiczową. Na szczęście w domu mecenasostwa dużo było książek, które mogła czytać dzieciom przed zaśnięciem oraz gazet, które przeglądała przed wrzuceniem ich do pieca. Później trafiła do świata artystów i pozując w atelier Jacka Malczewskiego przysłuchiwała się rozmowom malarzy – o sztuce, podróżach i urokach życia. Wreszcie dostała pracę w antykwariacie pana Wawrzyńca, gdzie spotykało się grono osób światłych, o demokratycznych poglądach, z którymi – dzięki otwartości swego pryncypała – mogła nawet rozmawiać jak równa z równymi.

Oto całe wykształcenie, jakie odebrała w życiu Józia Lipianka, bohaterka sagi „Wydziedziczone”. A choć otrzymała więcej, niż ogół dziewcząt wiejskich żyjących w tamtych czasach, wątpię czy cecha, którą starałam się jej nadać – mądrość serca – była owocem tych właśnie nauk. Na pewno umiejętność pisania i czytania oraz wiedza zyskiwana w różnych „szkołach życia” pomogły jej otworzyć się na świat i lepiej w nim funkcjonować, „znaleźć męża” z wyższej sfery, poprowadzić własny biznes. Ale od początku byłam pewna, że moja bohaterka ma charakter, który wyróżniałby ją również w każdym innym środowisku i okolicznościach. Czy pozostałaby na wsi jako komornica lub żona małorolnego Antka, czy bajkowym zrządzeniem losu trafiłaby do szlacheckiego dworku w roli innej niż służąca – i tak dysponowałaby potężnym potencjałem: życiowej mądrości, miłości, wrażliwości, współczucia. Są to przymioty, których nie uczą w szkole, z którymi człowiek po prostu się rodzi, a potem sam musi je w sobie rozwinąć.

Potwierdzenie tych moich przeczuć i założeń, których owocem była trzytomowa saga, znalazłam w pismach Władysława Orkana. W eseju „Nieco o oświacie” ów wywodzący się ze wsi pisarz i publicysta tak przedstawia istotny w tamtych czasach problem edukacji wiejskiej:


Był czas, po klęsce ostatniej powstania – gdy obaczono dowodnie, iż niema gadki o niepodległości, jeżeli lud jej w masie całej, jako swego dążenia, nie podejmie – kiedy to na gwałt rzucono się do oświecania ludu (…)

Powstały towarzystwa o różnych szyldach i barwach, mające za cel jedyny oświatę pozaoficjalną: oświatę ludu (…) Słowem odczytowem, pismem, zakładaniem Macierzowych czytelń, zwłaszcza w promieniu miast, siedzib głównych zarządów towarzystw, starano się „ciemną” duszę chłopską podszewką czerwono-białą na wierzch obrócić. Pojęły to wnet chytre, chociaż matołkowate podmiejskie wójciki i, aby paniom z miast sprawić rozrzewnienie, a sobie honor, jawiły się strojno w pawich piórach na każdą narodową uroczystość (…)

Ogółem lud rozróżniał, w tej nawiewanej mu na głowy sieczce oświatowej, plewy od ziarna. Ale cóż – plewy, letsze, ostawały na skołtunionych łbach (pozór oświaty) – ziarna, cięższe, spadały na ziemię. Siewba, rzec można, po drogach. Choćby o treści ważkiej – jakże czepiać się mogły głowy chłopskiej rzeczy, dalekie od realizmu jego życia lub obojętne zgoła. Cóż go np. mogła obchodzić, sprawa Łokietka?

Chłop widział jawnie: panowie i panie z miasta chcą go uszczęśliwić, chcą go oświecić. Czynią to bez interesu, ze stratą czasu drogiego. Niekiedy nawet był im wdzięczny za to. Lecz dziwił się, że taką wagę osobliwą do tej oświaty jego (miast siebie w pewnych rzeczach oświecić) przywiązują. Jak mógł też, od tego szczęścia oświecenia się uchylał. Książki, owszem, niechże se będą – ale ciekawiej w życie pojrzeć – bo one mu też niewiele, albo i nic, ze życia niosły (…)

Lecz to historje przeszłe. Niepodległość, która „oświaty” minionej była celem, stała się oto, pomimo niej, faktem. Czas już, by przyjrzeć się zbliska onemu tabu, zrewidować swój stosunek do oświaty, ją samą poddać rewizji.

Chodzi wciąż o lud. Bardzo dobrze. W równej mierze winno chodzić o wszystkie warstwy Rzeczypospolitej; ba, o każdą jednostkę, każdego członka. „Jeśli poszerzycie dusze swoje – poszerzycie granice Ojczyzny”. Która warstwa jest najwęższa duchem? Osądek trudny. Jakiemż prawem jedna czuje się predestynowaną, by uczyć drugą? Że wie np. do jakiego morza Dunaj wpada – a tamta nie wie. To nie jest jeszcze wcale uprawnienie.

Weźmy teraz pod uwagę gamę dusz, jako sprawdzian nieomylny. Wiemy, że analfabeta może być w rozwoju ducha dalej posunięty niż doktor filozofji obojga z kołkami w głowie. Wiemy, że wielu inteligentów z rodu, nieukształconych, stoi wyżej przeciętnej w rozwoju. Cóż się okazuje? Oto niektóry półinteligent, oświatowiec czy demagog płytki, na niższym stopniu będący, „oświecając” lud, obniża, ściąga tych nieraz, co są wyżej odeń. Toż i z książkami, przez płytkich autorów gwoli „oświaty” pisanemi.

Czas skończyć z tą pogłupiałą „oświatą ludu”.

Niech oświecający oświeca przedewszystkiem siebie. Niech każdy stara się poszerzyć swą duszę – posunąć się możliwie najdalej w stopniach rozwoju. Niech dąży ku coraz to doskonalszemu samemu sobie. To przykazanie pierwsze.

A lud? Ludowi nie przeszkadzać jeno w pędzie rozwoju. Usunąć kłody wszystkie z przed nóg, co tamują. A pęd naturalny ku wzrostowi, który w każdej istocie tkwi, sam sobie znajdzie już drogę…


Jak widzieli ten proces autorzy wspomnień i pamiętników z XIX i początków XX wieku? O tym, w jaki sposób dzieci wiejskie zdobywały wiedzę, czy dzięki nauce łatwo było się wspiąć na szczeble awansu społecznego, ile to wszystko kosztowało samych delikwentów i ich rodziny oraz w jaki sposób odbiło się na „chłopskiej duszy” – w zakładce INSPIRACJE do sagi „Wydziedziczone”.


Skomentuj jako pierwszy(a)
Zobacz także: