Pierwszy milion


 fot. Brama Floriańska, ze zbiorów NAC
Kraków, listopad 1991

Wycieczka Japończyków fotografowała się przed Bramą Floriańską, a raczej przed tym, co wystawało zza parkanu osłaniającego głębokie wykopy. Już od kilku tygodni przy fortyfikacjach miejskich prowadzono barania archeologiczne, jednak handel obrazami trwał nadal, choć przeniesiony kawałek dalej. Ania, zarabiająca na swoje utrzymanie przez kilka godzin dziennie jako uliczny marszand, sama już nie wiedziała, czy ma się lękać, czy cieszyć na myśl, że za chwilę ktoś może poszerzyć zakres robót, przenieść ogrodzenie – i zlikwidować jej stanowisko pracy.

Dziś sama by chętnie podsunęła taki pomysł miejskiemu konserwatorowi zabytków. Wystawianie się na kaprysy pogody oraz zaczepki przewalających się obok tłumów, męczyło ją coraz bardziej.

Kilku skośnookich turystów poprosiło ją bardzo grzecznie, żeby im zrobiła zdjęcie. Śmiali się, mówili dużo i szybko, mieli okrągłe, sympatyczne twarze. Ania pstryknęła im fotkę i oddała aparat właścicielowi, ale okazało się, że to jeszcze nie koniec. Teraz chcieli mieć zdjęcie z nią – with a cute polish girl, jak się wyrazili. Na tle równie ślicznych, polskich obrazów. Stojąc między dwiema dużo od niej niższymi kobietami w cienkich różowych pelerynach, wyszczerzyła nawet zęby do aparatu. A w środku czuła, jak narasta w niej coraz większa złość.

Marzła tu od rana, a nie udało się jej sprzedać ani jednego płótna. Dzień był wyjątkowo ponury, niebo zasnute chmurami, z których teraz – wczesnym popołudniem – zaczęła się sączyć mżawka. Ona zaś miała jeszcze dzisiaj wieczorem zajęcia z neuropsychologii. Przedmiot był paskudny, z okropnym prowadzącym, który traktował studentów psychologii z wyższością, jaką zwykle „prawdziwi” lekarze żywią do dziedzin pokrewnych medycynie. Nie miała najmniejszej ochoty pójść, ale zrobić to musiała – każda nieusprawiedliwiona nieobecność oznaczała bowiem ocenę niżej na egzaminie. A Ani od pewnego czasu bardzo zależało na ocenach, gdyż wysoka średnia dawała jej możliwość uzyskania stypendium naukowego – rzeczy nie do pogardzenia w jej obecnej sytuacji.

Japończycy rozproszyli się wreszcie, pozostawiając ją na turystycznym krzesełku obok obwieszonego wszelakim kiczem, bardzo starego muru. Zawsze ją zastanawiało, dlaczego zdolni skądinąd ludzie posuwają się do malowania czegoś takiego – w większości średnio udanych, mocno nawerniksowanych kopii starych mistrzów bądź też sztampowych pejzaży i martwych natur. Dopiero Pablo jej wytłumaczył, że robi się to, co się daje sprzedać. Takie prawo rynku, i kropka.

Od białych kamieni ciągnęło zimnem i wilgocią. Stojąc całymi dniami przy tej ścianie Ania powoli przestawała się dziwić, dlaczego w pewnym momencie historii postanowiono rozebrać mury obronne Krakowa. Dłuższe przestawanie w ich okolicy, mimo że fosa została zasypana prawie dwa wieku temu, powodowało u niej chrypę i łamanie w kościach. Nie mogła się już doczekać swojej zmienniczki. Tym bardziej, że okropnie potrzebowała pójść do toalety.

Wreszcie dziewczyna pojawiła się – zdyszana, spóźniona. Ania wcisnęła jej w dłonie metalową kasetkę (jakże haniebnie dziś pustą!), porwała z krzesełka turystycznego swoją torbę i kłusem ruszyła w stronę ulicy Gołębiej.

***

Pablo był dobrym przyjacielem. Znali się z Tomkiem już od przedszkola – razem urządzali wyścigi ślimaków i koników polnych na placu zabaw, razem w czasie podwieczorku wylewali gorący kisiel do pudeł z drewnianymi klockami i wspólnymi siłami trzymali drzwi kantorka, by uniemożliwić wychowawczyni wyciągnięcie z niego materaców służących do codziennej tortury – „leżakowania”. Takie doświadczenia łączą, czasem na całe życie.

Nic dziwnego zatem, że i później w potrzebie szukali się i korzystali wzajemnie ze swojej pomocy. Ojciec Tomka, dzięki zaistniałym w latach 80. kontaktom z norweskimi związkami zawodowymi, kilka razy sprowadził dla Pabla – wówczas jeszcze ucznia Liceum Plastycznego – farby i chemikalia, które w PRL były nie do zdobycia. Korzystał z nich także wujek chłopca, artysta zaliczający się do kręgu „nowych dzikich”. Z jednej strony malarz ów represjonowany był przez system za anarchizm i brak pokory, z drugiej – dla potrzeb realizacji jego twórczych zamierzeń, z biegiem lat zyskujących coraz większe uznanie w kraju i za granicą – władze miasta przyznały mu przestronną pracownię na poddaszu kamienicy przy ulicy Szewskiej. Do tegoż atelier przeniósł się Pablo, gdy po roku 89. jego guru wyjechał do Niemiec, by teraz tam dawać upust swym buntowniczym poglądom. Opłata najmu, uiszczana regularnie przez siostrzeńca – który z czasem poszedł w ślady wuja i sam rozpoczął studia na krakowskiej ASP – wystarczyła, by miasto nie upominało się o zwrot pracowni. I właśnie w tym miejscu, pod przeszklonym dachem, blisko zadymionego krakowskiego nieba i gołębnika należącego do jednego z sąsiadów, Tomek – a potem także Ania – znaleźli schronienie, gdy wspólne zamieszkiwanie z rodziną Petrycych z różnych względów stało się dla nich niemożliwe.

Pablo był naprawdę dobrym przyjacielem. Odstąpił im jedyny wydzielony na wielkim strychu pokoik, sam zaś koczował pośród rozłożonych wszędzie pudeł z farbami, sztalug, desek i blejtramów. Położona po przeciwnej stronie pracowni mini-kuchenka, na którą składały się: kulawy stolik, zlew, piecyk gazowy i lodówka, zapewniała im niezbędną o poranku porcję kawy oraz niezbędną na wieczór porcję zimnego piwa. Nie gotowali, stołując się w barze mlecznym na Grodzkiej lub w „Barcelonie” u wylotu Piłsudskiego. Długie godziny w ciągu dnia spędzali na zajęciach na uniwersytecie oraz w pracy – Ania sprzedając obrazy pod Bramą Floriańską, a Tomek prowadząc badania rynku dla potrzeb jakiejś firmy informatycznej. Rozwiązywało to w pewnym sensie problemy bytowe, z jakimi musieli się borykać przez większą część roku. Strych miał bowiem to do siebie, że latem nagrzewał się niemiłosiernie, zimą zaś – wręcz przeciwnie – zamieniał w lodownię. Czy winna była niewłaściwa izolacja dachu, czy też działo się tak na każdym poddaszu i zjawisko to należało uznać za normalne – tego Ania Petrycy nie wiedziała.

Zaraz po wyprowadzce z domu, która nastąpiła w sposób tyleż gwałtowny, co niespodziewany, dziewczyna po cichu wróciła na aleję Focha i raz jeszcze przeszukała kufry z rzeczami po babci. Tym razem interesował ją rodzaj ubrań, któremu wcześniej nie poświęciła ani chwili uwagi – stare babcine futra. Choć były już mocno wyliniałe, a miejscami również nadgryzione przez mole, miały tę wielką zaletę, że były ciepłe. A Ania nie do końca wierzyła w to, że uda się jej przetrwać na poddaszu ciężką polską zimę, mając za główne źródło ogrzewania płomień namiętności. Jeden piec akumulacyjny, działający na tanim prądzie przez noc oraz w ciągu dwóch godzin w dzień, to było stanowczo za mało dla zapewnienia właściwej temperatury na stumetrowym strychu. W chwilach kryzysu przyjaciele dogrzewali się wprawdzie dwiema farelkami, ilość pozyskanego w ten sposób ciepła – przy wysokości pomieszczenia wynoszącej w kalenicy ponad pięć metrów – była jednak znikoma. Pablo zwykł więc tworzyć w obciętych rękawiczkach, odziany w długi kożuch swego wujka, a obuty w pamiętające jeszcze lata osiemdziesiąte brązowe relaxy. Biorąc z niego przykład, Ania podwędziła z domu stare futro dziadka i z szerokim uśmiechem wręczyła je ukochanemu, gdy ten zaczął podzwaniać zębami swojej w stylowej co prawda, ale niezbyt ciepłej wojskowej kurtce.

Latem sytuacja zrobiła się diametralnie różna – w pracowni na Szewskiej nie dało się wytrzymać mimo otwarcia wszystkich okien oraz włączenia wentylatora. Cała trójka spacerowała więc po poddaszu w bardzo skąpej bieliźnie, a na środku głównego pomieszczenia stała balia z wodą, w której można się było w razie potrzeby zanurzyć. Co jakiś czas lokatorzy dosypywali do środka lód, który produkowali hurtowo w zamrażalniku oraz na górnej półce swojej starej – i może z tego powodu mrożącej z wielką mocą – lodówki „Polar”.

Tak sobie zatem mieszkali, skromnie lecz wesoło, imprezując często i z fantazją, a córce Petrycych – dla której było to pierwsze doświadczenie życia poza rodzinnym domem – odpowiadały zarówno warunki lokalowe, jak i towarzystwo. Gdy potrzebowała ciszy i skupienia, by zapracować na piątki w indeksie, zaszywała się po prostu w czytelni Instytutu Psychologii lub Czytelni Głównej na Brackiej. Oba te miejsca, prócz naukowej atmosfery, miały jeszcze tę jedną zaletę, że dzięki grubym murom latem panował tam przyjemny chłodek, od jesieni zaś były dobrze ogrzewane. Rzadkie wizyty w domu rodzicielskim, w którym atmosfera popsuła się bardzo od chwili powrotu ojca z Niemiec, utwierdzały Anię w przekonaniu, że wyprowadzając się stamtąd podjęła jak najwłaściwszą decyzję. Zastrzyki finansowe, które ukradkiem aplikowała jej mama, dawały jej zaś poczucie, że – w razie czego – rodzice nie pozwolą jej umrzeć. Summa summarum, samodzielne życie było całkiem znośne, a na pewno dostarczało dużo więcej bodźców i podniet niż dotychczasowa egzystencja pod czujnym rodzicielskim okiem.

Sytuacja zmieniła się z początkiem listopada, kiedy to – niespodziewanie – przyjechał z Berlina wujek Pabla. Był to człowiek-legenda, dziki buntownik, osobowość bujna i ekspresyjna. Wzorem przyjaciela, Ania i Tomek nazywali swego dotąd nieobecnego gospodarza „Mistrzem”. Teraz mieli okazję poznać go osobiście, a spotkanie to wywróciło do góry nogami uporządkowany świat, który sobie stworzyli i w którym żyli już prawie dziesięć miesięcy.

***

Mistrz był osobnikiem chudym i żylastym, o wielkiej szopie rozwianych, mocno już szpakowatych włosów. Miał orli nos i potężne, nasępione brwi, spod których spoglądały bystro oczy nieokreślonego koloru. Przypominał drapieżnego ptaka; także jego strój – długi płaszcz z grubej dzianiny o łopoczących połach – kojarzył się z ptasimi skrzydłami. A poruszał się szybko, bardziej biegał niż chodził po swojej pracowni. Wydawało się też, że wszystko widzi i wszystko wie – a przynajmniej się domyśla.

Był tak wspaniałomyślny, że pozwolił Ani i Tomkowi pozostać w ich pokoiku. Sam postanowił nocować u znajomej, z którą zresztą przyjechał z Berlina. Miała na imię Olga i utrzymywała się ze śpiewania – głównie w nocnych kubach w stolicy zjednoczonych Niemiec. Artystę łączyło z nią chyba coś więcej niż tylko luźna znajomość, a w każdym razie nazywał ją „swoją Muzą”.

– Bez niej już nie potrafię tworzyć – westchnął smętnie, omiatając wzrokiem wnętrze pracowni, stary piec elektryczny i dwie farelki. Listopadowy deszcz tłukł o przeszklony sufit i wydawało się, że artystę przeszedł lekki dreszcz. – Nie będę się wam naprzykrzał. Czujcie się, proszę, jak u siebie.

Okazało się, że do Krakowa zwabiły go Zaduszki – i to podwójnie. Zamierzał zarówno odwiedzić w święto groby swoich bliskich zmarłych, w tym żony, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach pod koniec lat siedemdziesiątych, jak i wziąć udział w Zaduszkach Jazzowych – serii kultowych koncertów, odbywanych w Krakowie – już prawie przez trzy dekady – zawsze o tej porze roku. Przyjaciel z dawnych czasów załatwił dla niego i Olgi bilety, których kupienie na wolnym rynku było prawie niemożliwe.

Tym sposobem wujek Pabla noce miał zajęte, w ciągu dnia jednak bardzo chętnie przesiadywał w pracowni. Zabrał się do malowania wielkiego płótna, któremu nadał tytuł „Nowe”. Przystąpił do dzieła z entuzjazmem, szybko się jednak okazało, że będzie to dłuższy proces. Cokolwiek namalował, już następnego dnia nie było dość dobre. Przerabiał więc płótno i poprawiał, nie gardząc jednak przy tym żadną nadarzającą się okazją do pogawędki czy biesiady. Praca nad obrazem nie posuwała się więc, i końca jej nie było widać. I choć początkowo jego towarzystwo stanowiło dla trojga domowników miłe urozmaicenie, tym bardziej, że Mistrz przywiózł ze sobą z Niemiec wiele ciekawych historii oraz sporo dobrego alkoholu, na dłuższą metę – przynajmniej dla Ani – sytuacja stała się uciążliwa.

Stare kąty przywołały mianowicie wspomnienia, a wraz z nimi – falę nostalgii, wzmocnionej jeszcze ponurą listopadową aurą i niebieskim klimatem Zaduszek. Po którymś z kolei kielichu bystre zazwyczaj spojrzenie Mistrza zasnuwało się mgiełką. Wujek Pabla rozklejał się i uderzał w żałobne tony. Czasy się zmieniły, świat zaczął schodzić na psy. Prawdziwa sztuka przestała się liczyć. Prawdziwi artyści nie mieli za co żyć. Nawet tam, na Zachodzie, w Niemczech – gdzie, jak mu się wcześniej wydawało, ludzie znali się na malarstwie i potrafili docenić ducha buntu – nawet tam coraz rzadziej można było dobrze sprzedać obraz.

– Chyba zacznę malować landszafty – płakał już rzewnymi łzami, gdy w butelce zaczynało prześwitywać dno. – Chyba na starość na to mi przyjdzie, malować landszafty na niemiecki rynek…

Z tego, co Ania rozumiała z jego bełkotu, w latach osiemdziesiątych zdarzyło mu się kilka razy zrobić duże zamówienie dla niemieckich handlarzy sztuką. Za dewizy, uzyskane ze sprzedaży jednego obrazu, Mistrz mógł żyć spokojnie nawet kilka miesięcy. Trudno się dziwić, że Niemcy zaczęły mu się jawić jako ziemia obiecana, istny raj dla twórców jego pokolenia. I nie mógł zrozumieć, że wraz ze zwycięstwem „Solidarności” w Polsce, a następnie ruchów wolnościowych w innych krajach, jego dobra passa minęła. Nie był już zbuntowanym artystą, prześladowanym przez komunistyczną dyktaturę. Nabywanie jego dzieł przestało być formą wspierania posierpniowej opozycji w Polsce. Mistrz stał się po prostu jednym z wielu artystów, próbujących utrzymać się ze swojego fachu w rzeczywistości wolnorynkowej. Ponieważ w Krakowie niezbyt mu się to udawało, wyjechał szukać szczęścia do Berlina. Znajomy marszand, który wcześniej wykazywał duże zainteresowanie dla jego twórczości, próbował mu pomóc, zorganizował nawet wystawę obrazów – wszystko to jednak na nic się zdało. Jednoczące się Niemcy, zajęte własnymi sprawami, przegapiły to wydarzenie i w ogóle obecność Mistrza na swoim terenie. Artysta musiał ciężko walczyć o każdą markę. Na szczęście w odpowiednim czasie spotkał na swej drodze Olgę.

Najczęściej na tym etapie jego opowieści Ania podejmowała decyzję, że należy już udać się za cienką ściankę działową, gdzie – ze stoperami w uszach, a czasem i poduszką na głowie – próbowała usnąć. Sama, niestety, gdyż Tomek – jeśli nie pił alkoholu z Pablem i Mistrzem – to siedział pochylony nad swoim komputerem i pisał jakiś program na konkurs w Stanach, często aż do bladego świtu. Nie wiedzieć czemu, winą za swoją samotność Ania obarczyła nie chłopaka, ale starego artystę. Pamiętała bowiem dobrze, że – zanim w ich życiu pojawił się Mistrz – zupełnie inaczej zwykli byli spędzać wieczory...

Niebawem sytuacja stała się jeszcze gorsza. Okazało się, że wujek Pabla nabył za grosze i przeszmuglował do Polski sporą ilość używanej elektroniki. Przez jakiś czas trzymał całą tę kontrabandę w należącym do Olgi busiku, ale w pewnym momencie cierpliwość jego przyjaciółki wyczerpała się. Śpiewaczka wreszcie upomniała się o auto, malarz musiał zatem znaleźć dla swoich skarbów jakieś bezpieczne schronienie. Uznał, że najlepiej do tego celu nadawać się będzie jego przestronne atelier.

Kiedy Ania zaliczała kolejne nudne i stresujące zajęcia z neuropsychologii, Pablo wraz z Tomkiem przez dwie godziny kursowali po schodach na piąte piętro, przenosząc ciężkie kartony z forda transita i układając je pieczołowicie na środku pracowni. Mieli przy tym okazję poznać osławioną Muzę i przyznać w duchu, że opowieści wujka na jej temat nie są ani trochę przesadzone. Kiedy wreszcie skończyli, a zniecierpliwiona śpiewaczka z całej siły wdepnęła pedał gazu i odjechała z piskiem opon, Mistrz po poprosił ich na górę i z tajemniczą miną sięgnął po pierwsze z brzegu pudło.

– Panowie – powiedział z miną prestidigitatora. – Pozwólcie, że wam przedstawię swój plan…

Ania wróciła do domu po wieczornych zajęciach zmęczona, zziębnięta i głodna. Nie spodziewała się fanfar na swoje przyjście, nie liczyła nawet na gorącą herbatę, ale to, co zastała, przekraczało granice jej wytrzymałości. Na poddaszu panował przeraźliwy chłód, a cała wspólna przestrzeń zawalona była pudłami. Trzej panowie, nadal w butach i zimowej odzieży, klęczeli wśród rozłożonych wszędzie telewizorów, magnetowidów, komputerów i Bóg wie jeszcze czego. Żaden z nich nawet nie zauważył jej wejścia! Stosy kabli, pilotów i innych, bliżej niezidentyfikowanych części, zajmowały całą podłogę. Mogła mieszkać w pracowni malarskiej, owszem, na coś takiego była zdecydowana. Ale nie w magazynie z używaną elektroniką! W jednej chwili dziewczynę ogarnęło uczucie, które – przez wzgląd na ulicę, na której się znajdowali – śmiało można nazwać szewską pasją. Zrobiła w tył zwrot, otworzyła drzwi i wybiegła na klatkę schodową. Nagle zatęskniła za domem swoich rodziców.

***

Dom otulała listopadowa mgłą. Z komina unosił się dym, który – mieszając się z wilgotnym oparem – tworzył smog, działającego podstępnie, niespiesznie lecz na ogromną skalę zabójcę. Okna na piętrze były jasno oświetlone. Świeciło się też na dole – w salonie babci.

– W moim salonie – pomyślała Ania, a sercu poczuła piknięcie żalu.

Nie miała jednak możliwości, by dłużej stać na zimnie i kontemplować ten widok. Pęcherz dawał jej o sobie znać z wielką mocą, zrobiła więc kilka szybkich kroków i zadzwoniła do furtki. Przez chwilę nic się nie działo, wreszcie zza zasłony wyjrzała twarz mamy. Po krótkiej chwili drzwi wejściowe do domu uchyliły się i stanął w nich tata. Brzęczyk dał znać, że furtka została otwarta.

– Ania!

– Przepraszam, ale bardzo mi się spieszy! – Córka wyminęła go i, nie ściągając nawet butów, pędem ruszyła w stronę toalety.

Petrycy pozostał w drzwiach, z miną tyleż zdziwioną, co urażoną. Po radości, która w pierwszym momencie odmalowała się na jego twarzy, nie pozostał nawet ślad. Wreszcie wzruszył ramionami i wrócił do żony, do pokoju.

Ania nie wychodziła długo. Musiała zebrać myśli i ochłonąć po pierwszym od dawna spotkaniu z ojcem. Jego widok mocno nią wstrząsnął. Był taki zmieniony! Gdy z końcem października w lokalnej prasie sprawdziła wyniki wyborów parlamentarnych, nie miała odwagi, by pójść z wizytą i spojrzeć mu w twarz. Na liście posłów z województwa krakowskiego nie było nazwiska Petrycy...

Maksymilian zdecydował się kandydować do Sejmu mimo kłopotów, które przeżywał od chwili powrotu z Niemiec i ujawnienia w prasie swojego pochodzenia. Traktował to jako rodzaj testu – chciał sprawdzić swą popularność jako polityka i na tej podstawie podjąć decyzję co do dalszej działalności. Bardzo liczył na wygraną. Może nie spodziewał się aż takiego sukcesu, jak w wyborach do samorządu, ale tak naprawdę – Ania wiedziała to z telefonicznych rozmów z mamą – ojciec nie był duchowo przygotowany na porażkę.

Dzisiaj, w słabym świetle żarówki wiszącej nad wejściem, Ania zauważyła głębokie bruzdy na jego czole i ciemne kręgi pod oczami. W kącikach ust pojawił się grymas, którego nigdy wcześniej nie widziała. Siedząc wygodnie na sedesie w czystej i ogrzewanej toalecie w rodzicielskim domu, dziewczyna szukała odpowiedniego słowa na określenie jego wyrazu twarzy. Do głowy przychodziło jej tylko jedno – zgorzknienie.

Minuty płynęły, a ona nadal nie wiedziała, jak się powinna wobec niego zachować. Gdyby wygrał, pogratulowałaby mu ze szczerego serca – sama zresztą, lojalnie, oddała na niego swój głos. Nigdy jednak nie potrafiła wyrażać współczucia, a tylko to jej teraz pozostało. Czuła się trochę tak, jakby przyjechała na pogrzeb.

Ale to nie było wszystko. Gdzieś w głębi serca Ania miała świadomość, że kłopoty jej ojca mogły mieć związek z próbami publikacji pamiętnika Jadwigi, które wraz z Tomkiem podjęli na początku roku, podczas nieobecności Maksymiliana w kraju – i bez jego wiedzy. Pod wpływem mamy wycofali się wprawdzie ze swoich planów, jednak w międzyczasie kilka obcych osób zyskało dostęp do zapisków babci. Informacje na temat rodzinnych tajemnic, które wydostały się na zewnątrz, wstrząsnęły dobrze zapowiadającą się karierą Petrycego. Czy przyczyniły się do jego klęski w tych wyborach? Tego Ania nie wiedziała i nawet nie chciała się nad tym zastanawiać.

Natrętne myśli i wyrzuty sumienia dopadały ją jednak czasami, najczęściej w chwilach zmęczenia i słabości. A także wtedy, gdy widziała przed sobą głowę taty, na której w ciągu ostatniego roku pojawiło się mnóstwo siwych włosów. Może właśnie dlatego odwiedzała go tak rzadko.

Umyła ręce w gorącej wodzie i ruszyła do salonu, mimo że ciągle jeszcze nie rozwiązała swoich dylematów. Jak się jednak okazało, nie musiała – przynajmniej na razie – wspinać się na szczyty dyplomacji. W reprezentacyjnym pomieszczeniu Petrycych trwała bardzo emocjonalna rozmowa, nie związana jednak z wyborami. Marysia relacjonowała mężowi przebieg zebrania ogółu pracowników swojej firmy, z którego dopiero co wróciła. Ze wzburzenia nie mogła usiedzieć w miejscu, krążyła więc, przestawiając tylko od czasu do czasu jakieś krzesło i wymijając stojący przy oknie kwietnik, by nie poszarpać liści paprotki. Maksymilian siedział przy wielkim stole na środku pokoju i dokonywał akrobacji, usiłując nadążyć wzrokiem za swą żoną. Chcąc uniknąć takiej niewygody, a jednocześnie utrzymać dystans wobec ojca, Ania zajęła miejsce na wytartej pluszowej sofie w rogu pokoju. Skuliła się w półmroku, z poduszką przyciśniętą do brzucha, obserwując swoich – nagle bardzo postarzałych – rodziców.

– Już od roku fałszują księgi! Świadomie chcą doprowadzić firmę na skraj bankructwa! – żołądkowała się mama. Miała czterdzieści trzy lata, świetną figurę i nadal gęste, starannie uczesane włosy. Makijaż nie mógł jednak ukryć znużenia, które malowało się na jej twarzy i w spojrzeniu. – Żałuję, że od razu nie zadziałałam, jak tylko się dowiedziałam, co planują!

– Nie mogłaś zadziałać, bo to były tylko domysły... – wtrącił Maksymilian.

– Mogłam! – odpowiedziała mu ze złością. – Ale tego nie zrobiłam, bo mi się wydawało, że tak będzie lepiej... – zawahała się, po czym dokończyła: – Oni celowo zaniżali wartość rynkową naszej firmy i jej mienia. Uznałam, że to będzie z korzyścią także dla nas, czyli dla spółki pracowniczej. Bałam się, czy uda nam się zgromadzić kapitał odpowiedniej wysokości, jeśli majątek zostanie wyceniony rzetelnie...

Petrycy spojrzał tylko na żonę, unosząc w górę jedną brew.

– Spokojnie. Mam czyste ręce – odparła jego niemy zarzut.

– Mam nadzieję – mruknął. – Nie chciałbym zostać nagle postawionym przed faktem, że grozi ci kryminał...

– Jeśli już komuś, to raczej Halince – westchnęła ciężko Marysia. – Ona siedzi w tym po uszy...

Petrycy syknął tylko, jakby dotknął czegoś gorącego. Ania wiedziała, że ojciec bynajmniej nie boi się o skórę koleżanki swojej żony, pełniącej w jej firmie funkcję głównej księgowej. Myślał raczej o sobie. Od półtora roku był radnym miasta Krakowa i jak ognia unikał wszelkich sytuacji, które mogłyby rzucić cień na jego nazwisko.

– A wracając do kapitału... – ciągnęła Marysia, ignorując jego miny i uwagi – ...to wydaje się, że przy udziale ojca Halinki możemy pójść na całość. Swoją część jestem w stanie zapłacić z tych pieniędzy, co nam zostały po sprzedaży Kossaka i z tego, co mi pożyczyła Janka...

Zupełnie otwarcie i bez skrępowania rozmawiali przy Ani o kwestiach finansowych. Taki zresztą od dawna mieli zwyczaj – dzieci były wtajemniczone w sprawy pieniężne rodziny, wiedziały, gdzie rodzice przechowują kasę, a nawet – ile jej jest. Z reguły nie było jej zbyt wiele.

– Zdecydowałaś się jednak przyjąć pieniądze od Janki? – w głosie Maksymiliana słychać było nutki wahania. – Nie boisz się brać odpowiedzialność za oszczędności całego jej życia?

– Nie boję się – stwierdziła Marysia. – Janka twierdzi, że i tak nie ma pomysłu, jak je zainwestować, a inflacja przecież robi swoje. Kupiła dewizy i dała mi je, tak po prostu. Powiedziała, że oczekuje zwrotu z procentem, jak już się firma rozkręci... Prawdziwa przyjaciółka!

– Hm... – mruknął Maksymilian, teraz już z wyraźnym powątpiewaniem. – Obyście się tylko na tym obie nie przejechały...

Od czasu opublikowania w prasie fragmentów pamiętnika babci, ojciec Ani nie tylko zrobił się przewrażliwiony na punkcie własnego nazwiska i reputacji, ale też najwyraźniej stracił zaufanie do ludzi. Z dużym dystansem odnosił się nawet do Janki, przyjaciółki swojej żony ze studiów i przyszywanej cioci swoich dzieci. Czyżby podejrzewał, że właśnie od niej – korzystającej przy odcyfrowaniu wyblakłego atramentu z pomieszczeń i aparatury Instytutu Ekspertyz Sądowych, w którym pracowała – wyciekły jego rodowe tajemnice? Nikt nie wiedział, bowiem Maksymilian nie chciał rozmawiać na ten temat nawet z żoną.

Jego wątpliwości najwyraźniej mocno ją ubodły.

– Nie wierzysz, że nam się uda?! – zapytała, ujmując się wojowniczo pod boki.

– Wiara nie ma tu nic do rzeczy – westchnął ciężko Petrycy. – Ja po prostu ostatnio zszedłem z chmur na ziemię...

Marysia już szykowała się do starcia, ale w tej chwili Ania postanowiła się wtrącić.

– Macie pieniądze i korzystną wycenę firmy, więc w czym problem? – zapytała trzeźwo.

To wystarczyło, by jej matka przypomniała sobie, kto jest jej prawdziwym wrogiem. Porzuciła bojową postawę i odwróciła się od męża, który odetchnął z widoczną ulgą.

– Problem w tym, że w ciągu tych wszystkich miesięcy dyrektor i jego zastępca zrobili taki klimat wokół tej prywatyzacji, że nikt z pracowników już nie wierzy, że może nam się udać! – wybuchnęła. – Ludzie, którym wmawiano, że przedsiębiorstwo przynosi same straty, po prostu się boją, że się nie utrzymamy. Przeraża ich wolny rynek, konkurencja i cała ta rzeczywistość, której dopiero muszą się nauczyć. Nie chcą działać sami. Zwłaszcza, że od kilku tygodni krąży w kuluarach plotka, jakoby znalazł się strategiczny inwestor. We Francji. I wszyscy tego się uczepili...

– Sprytne – mruknął Maksymilian.

– Czysta socjotechnika! – wykrzyknęła z pasją Marysia. – Wszystko dokładnie zaplanowane, można nawet powiedzieć, że ukartowane. Jedynym celem dzisiejszego zebrania było pozytywne zaopiniowanie przez załogę wniosku do ministerstwa o prywatyzację przedsiębiorstwa z udziałem zagranicznego kapitału!

– No zaraz, ale co z tą spółką pracowniczą, którą chciałaś założyć z panią Halinką? – zapytała Ania.

Matka z wyraźnym przygnębieniem pokiwała głową.

– No właśnie! Chciałyśmy, planowałyśmy, ale nie mówiłyśmy o tym głośno, czekając, aż dyrektor i jego klika zrobią pierwszy krok. Nie chciałyśmy się wyrywać z tą spółką zbyt wcześnie, żeby ich nie uprzedzać o tym, że mają konkurencję. O naiwności!

Ania wiedziała, że ostatnie miesiące w rodzinie Petrycych upłynęły pod znakiem ratowania kariery Maksymiliana. Całkiem możliwe, że jej matka – zaangażowana całkowicie w problemy męża – po prostu nie miała głowy, by się zająć własnymi sprawami. Jej słowa w pewnym sensie to potwierdzały.

– Nie mogę sobie tego darować! – Marysia prawie płakała. – Powinnam była rozmawiać z ludźmi, przekonywać ich, budować swoje stronnictwo...! A ja głupia, liczyłam, że w odpowiednim momencie wystarczy rzucić hasło i chętni sami się znajdą!

Maksymilian wstał z miejsca i ze starego kredensu wyjął karafkę pełną rubinowego trunku.

– Napijesz się? – zapytał Anię.

– Chętnie – kiwnęła głową.

Ojciec spojrzał na nią badawczo, a w jego spojrzeniu zapaliły się jakieś iskierki, jakby teraz dopiero zaczął się zastanawiać nad tym, skąd właściwie – i dlaczego? – Ania się tu dziś znalazła. Nie złożyła im przecież takiej wizyty już od wielu miesięcy...

– Dziś na zebraniu wreszcie powiedziano wprost, że jest francuska firma zainteresowana wykupieniem naszej.  A kto ją naraił? Oczywiście zastępca dyrektora, mózg całego przedsięwzięcia – Marysia usiadła wreszcie przy stole, jakby nagle ogarnęło ją wielkie zmęczenie. – I wyobraźcie sobie, wszyscy byli zachwyceni!

Maksymilian rozlał alkohol i postawił przed żoną kieliszek. Drugi wręczył Ani. Nadal podejrzliwie przyglądał się córce, choć nie tracił wątku opowieści.

– Domyślam się, że wystąpiłaś z kontrpropozycją – stwierdził raczej niż zapytał.

– Oczywiście – powiedziała Marysia. Łyknęła nalewki z aronii, przygotowanej jeszcze przez babcię Isię z owoców z ogrodu, gotowanych z dodatkiem liści wiśni. Dzięki temu likier miał posmaczek wiśniówki, ale też przepiękny ciemny kolor i konsystencję galaretki. – Narobiłam hałasu, ile mogłam, wygłosiłam mowę, spontaniczną wprawdzie, ale chyba najlepszą w całym moim życiu... – Po raz pierwszy tego wieczoru Ania zauważyła, że mama się uśmiecha. Był to szelmowski uśmieszek niegrzecznej dziewczynki. – Poszedł ferment, ludzie dopiero wtedy zaczęli się zastanawiać, kombinować, liczyć. Na pewno pokrzyżowałam szyki stronnictwu dyrektora. Ale jedyne, co mi się udało osiągnąć, to odroczenie. Opinii nie uchwalono, a następne zebranie ma się odbyć na początku marca...

– Więc czemu jesteś taka przygnębiona? – zapytała Ania, zanurzając w koniuszek języka w pachnącym alkoholu. Miała ten nawyk od czasów dzieciństwa, kiedy to ukradkiem wraz z Jaśkiem wylizywali z kieliszków rodziców czy dziadków resztki bardzo słodkiego likieru jajecznego. Tak jej, nawet teraz, smakowało najlepiej. – Masz czas do działania. Powinnaś się cieszyć!

– Bo już widzę, że nie będzie łatwo przekonać ludzi – westchnęła jej matka. – Halina siedziała cichutko jak trusia, nawet słowem mnie nie poparła, choć jej ojciec to przecież nasz finansowy filar...

– A reszta załogi? – chciał wiedzieć Petrycy.

– Podzielili się. Dyrektor ma w kieszeni całą radę pracowniczą. A bez ich udziału nic nie wskóramy, gdyż tylko oni mogą wystosować wniosek do ministerstwa o przekazanie majątku spółce pracowniczej. Także wielu architektów przychyla się do jego koncepcji, pewnie mają nadzieję na francuskie pensje. Ale przecież są też inni pracownicy, stołówka, dział techniczny, administracja, księgowość... – W oczach Marysi zapaliło się światło, widać było wyraźnie, że nie wszelka nadzieja w niej umarła. – No i tutaj trafiłam na dobry grunt, bo właśnie ci ludzie najbardziej boją się zwolnień. Gdyby chcieli, mogliby wywrzeć odpowiedni nacisk. Ale też wielu z nich wątpi, czy sami podołamy. Propaganda klęski, którą tych dwóch panów uprawiało prawie przez rok, zrobiła jednak swoje...

Marysia westchnęła i jednym długim łykiem opróżniła swój kieliszek. Maksymilian dolał jej trunku, który wyraźnie dobrze wpływał na złagodzenie napięcia.

– A co u ciebie, dziecko? – zapytał teraz córkę, wykorzystując chwilę ciszy, jaka zapadła. – Co cię do nas dziś sprowadza? Jesteś głodna? Nie masz kasy? Potrzebujesz protekcji na uczelni?

Sam nie wiedział, skąd mu się wyrwały te szydercze słowa. Ugryzł się w język w chwili, gdy je skończył wypowiadać, ale niestety nie mógł ich już cofnąć. Szkoda została wyrządzona, Ania poderwała się z miejsca jak dźgnięta ostrogą. Maksymilian widział wyraźnie, że jego ton dotknął ją do żywego, choć nie znał prawdziwej przyczyny.

Nie wiedział, że córka rzeczywiście była głodna, do tego stopnia, że od pierwszej kropli aroniówki zaczęło się jej kręcić w głowie. Nie przyszło mu na myśl, że może czuć się chora, przygnębiona lub po prostu samotna. Miała jednak swoją dumę, być może odziedziczoną właśnie po nim. Zdecydowanym ruchem odstawiła na stół prawie pełny kieliszek.

– Nic z tych rzeczy – powiedziała spokojnie. – Po prostu przechodziłam w pobliżu i wpadłam was odwiedzić. Ale już muszę wracać. Cieszę się, że wszystko u was gra.

To powiedziawszy ruszyła do przedpokoju. Rodzice odprowadzili ją do wyjścia, oboje zmieszani, znowu w bardzo kiepskich nastrojach.

– Ty to naprawdę potrafisz! – warknęła Marysia, gdy za córką zamknęły się drzwi. – Przez ciebie Jasiek już prawie wcale nie przyjeżdża do domu… Jeśli nadal w ten sposób będziesz rozmawiał z dziećmi, to zostaniemy na starość sami jak palec!

– Kto by tam myślał o starości! – wzruszył ramionami doktor. Za nic by się nie przyznał przed żoną, że jest mu strasznie głupio. Unikając jej wzroku, wlał pozostawioną przez Anię nalewkę do własnego kieliszka. – Ja tylko nie chcę być przez nich traktowany instrumentalnie…

Marysia rzuciła mu bardzo złe spojrzenie.

***

Po powrocie Ania stwierdziła, że sytuacja w pracowni malarskiej nie zmieniła się nawet o jotę. Milcząc jak głaz ruszyła do pokoju, który służył im z Tomkiem za sypialnię. Musiała w tym celu przejść obok olbrzymiego płótna z rozpoczętym dziełem Mistrza. Zauważyła, że praca znacznie się posunęła. Obraz przedstawiał dachy miasta – być może nawet widziane z ich własnego okna – w nocy. Wśród kominów spacerował czarny kot, a po granatowym niebie – między okruchami gwiazd i rożkiem księżyca – latały anioły. Były to istoty wyłącznie płci żeńskiej, całkiem nagie, bezwstydnie prezentujące widzowi swe obfite kształty. Stanęła na moment, przypatrując się tej artystycznej wizji. W tej chwili obraz wydawał się jej niesmaczny, a nawet pornograficzny. Kobiety wyglądały jak kawałki różowego mięsa. Mistrz – podpatrzyła to już wcześniej – wybierał farby o kontrastowych, zdecydowanych barwach, wyciskał je z tuby bezpośrednio na płótno i rozprowadzał zamaszyście, od czasu do czasu tylko dodając bieli. Dzięki temu obraz aż kipiał ukrytą energią.

Zerknęła w stronę siedzących na podłodze mężczyzn i trafiła spojrzeniem prosto w oczy starego artysty. Uśmiechnął się porozumiewawczo, widząc jej zainteresowanie.

– Co, podoba się? – zapytał, wstając. Musiał trochę zdrętwieć przez długie godziny w niewygodnej pozycji, bo zrobił to powoli, stękając, a na końcu chwycił się za krzyż. – Ma klimat, nie?

Podszedł do niej, stanął prosto i zadarł głowę, kontemplując własne dzieło.

– Ma – przyznała niechętnie. Nie mogła mu tego odmówić, choć te wszystkie zmysłowe anioły w jej przekonaniu wyglądały tak, jakby wyleciały prosto z sennych majaków podstarzałego uwodziciela. Ale klimat, owszem, był.

– Dostałem zlecenie – powiedział Mistrz z tajemniczą miną. – Za kupę szmalu. To ma być reklama firmy, która właśnie wchodzi na nasz rynek. Produkują stalowe wsady kominowe. Ostatni krzyk mody, kwasoodporne, w sam raz pasujące do krakowskiego powietrza.

– Wsady kominowe? Reklama? – Przez chwilę myślała, że ją słuch myli. Dziki Mistrz-buntownik i reklama? Anioły i stalowe rury?

– Z czegoś trzeba żyć – mruknął, wzruszając ramionami. Mina mu jednak zrzedła i wyraźnie oklapł. – To ma wisieć w ich głównej siedzibie na Polskę. Albo w salonie sprzedaży. Czort ich tam wie.

– To może jeszcze domaluj tam czorta – zaśmiał się z podłogi Palbo. – Takiego malutkiego, w prawym dolnym rogu. Bez diabła te anioły to są jakby bez wyrazu…

– Jest już kot – odpowiedział jego wujek zgaszonym głosem – Behemot…

Ania zauważyła, że oczy czworonoga rzeczywiście świecą się diabelsko, a obraz – teraz to sobie uzmysłowiła – ma w sobie coś z klimatu „Mistrza i Małgorzaty”. Była w nim jakaś magia, bez dwóch zdań, ale Ania nie miała przekonania, że ten rodzaj magii ją pociąga. Wzruszyła tylko ramionami i poszła do siebie. Stopy już jej zaczynały marznąć i chciała się jak najszybciej znaleźć w swoim śpiworze.

– Pijecie coś? Palicie? – dobiegł jej jeszcze głos Mistrza, zanim włożyła do uszu stopery. Smutny jakiś, przygnębiony.

***

W mglistym listopadowym powietrzu wisiało coś niedobrego. Atmosfera na strychu zgęstniała i stała się trudna do wytrzymania, szczególnie że stary artysta popalał od czasu do czasu jakieś wyjątkowo smrodliwe skręty. Ania czuła się coraz gorzej, także psychicznie. Rano tylko ból w podbrzuszu i niemiłe parcie na pęcherz zmuszało ją do opuszczenia ciepłego kokonu (spała w śpiworze, przykryta dodatkowo futrem babci) i przebiegnięcia do łazienki przez całą długość pracowni. Był to bieg z przeszkodami, drogę blokowały jej bowiem rozłożone na środku strychu, w różnych konstelacjach, elektroniczne skarby Mistrza.

Wielkie złomowisko na środku podłogi trwało sobie w najlepsze i – jak się zdawało – jego obecność pochłaniała całkowicie uwagę Tomka. Gdy patrzył na stos kartonów bądź bawił się ich zawartością – a robił to zawsze, gdy tylko był w domu – zupełnie przestawał dostrzegać Anię. Przez ostatni tydzień prawie ze sobą nie rozmawiali – każde biegło do swojej pracy i na zajęcia, wieczorami zaś byli już tak zmęczeni, że zasypiali odwróceni do siebie plecami, każde we własnym śpiworze. Mistrz nadal był obecny w ich życiu. Pracował nad swoim obrazem reklamowym – ciągle z niego niezadowolony – i spędzał na poddaszu całe dnie. Kilka razy Ania dostrzegła, że Tomek po cichu o czymś z nim rozmawia. Obaj byli wyraźnie podnieceni, ale na jej widok milkli jak zaczarowani i w pomieszczeniu zapadała bardzo niezręczna cisza. Złościło ją to. Była przekonana, że Tomek ma przed nią jakąś tajemnicę. I czuła się na tym poddaszu – wśród tych trzech obcych mężczyzn oraz ich elektronicznych zabawek – coraz gorzej.

Gdyby była w lepszych stosunkach z rodzicami, pewnie więcej czasu spędzałaby w domu. Ale nie dzwoniła do rodziców ani ich nie odwiedzała, zrażona obcesowym zachowaniem ojca podczas ostatniej wizyty.

W tej sytuacji zaproszenie na koncert T-Love przyszło w samą porę. Bilety zaproponował jej kolega ze studiów, działający w samorządzie studenckim. W jednej chwili Ania podjęła decyzję, wysupłała resztki pieniędzy i pełna entuzjazmu pobiegła do pracowni. Tomek, jak się spodziewała, siedział na podłodze i bawił się pilotem od telewizora. Już nawet przestał w wolnych chwilach pracować nad programem na konkurs, który wcześniej pochłaniał dużą część jego uwagi. Stał się dziwnie apatyczny i zamknięty w sobie.

Teraz też w ogóle nie zareagował na jej radosną nowinę, obojętnie przyjął uściski i pocałunki.

– Nie pójdę. Nie dam rady – powiedział tylko. – Za chwilę muszę wyjść do roboty.

– No co ty? – Z przykrości i zdumienia aż usiadła na podłodze. – Chcesz, żebym poszła sama?

– No nie mogę, zrozum to! – Chłopak podniósł głos. – Mam jeszcze coś do zrobienia w firmie, taką fuchę, wiesz, dodatkowa kasa z tego będzie…

– Czy nie mógłbyś choć raz przestać myśleć o kasie? – zapytała dużo ostrzej niż zamierzała. – Po prostu zapomnij na chwilę o tym, że trzeba zarabiać! Chodź ze mną na ten koncert, a fuchę zrobisz jutro albo kiedy indziej. Przecież cię za to nie zwolnią!

Poderwał się z ziemi jak na sprężynie. Patrzył na nią z wściekłością, pięści miał zaciśnięte, a w oczach łzy. Ania siedziała jak zaczarowana, przyglądając się twarzy, która była tak kochana – a teraz obca, nie do rozpoznania.

– Co ty, kurwa mać, o tym wszystkim możesz wiedzieć! – warknął, ale głos mu drżał. Porwał kurtkę z wieszaka, wbił stopy w adidasy i wybiegł na korytarz. Nawet się nie pofatygował, żeby zamknąć za sobą ciężkie, okute blachą drzwi. Z klatki schodowej wionęło zimnem.

Ania siedziała na podłodze, ogłuszona jego słowami, dotknięta do żywego. Najbardziej bolesne było to, że niemymi świadkami całej sceny byli Pablo oraz jego wujek. Przyjaciel Tomka chował się w kuchni, skąd dochodził teraz przeraźliwy gwizd czajnika. Mistrz skupiał się na obrazie, cyzelując pióra u skrzydeł swych zmysłowych aniołów.

Przez długą chwilę patrzyła na migający telewizor, starając się powstrzymać łzy. Gdyby mogła, wyniosłaby się stąd od razu. Ale nie miała dokąd – nie bez konieczności upokorzenia się przed ojcem. Pogrążona w niewesołych myślach aż drgnęła, gdy zobaczyła przed nosem parujący kubek z herbatą. W środku moczyła się ekspresówka Earl-Greya.

– Ja chętnie pójdę z tobą na koncert, jeśli masz wolny bilet – odezwał się Pablo, klękając koło niej na podłodze i jednym pstryknięciem wyłączając telewizor. – Uwielbiam Muńka Staszczyka.

Tym sposobem znaleźli razem w Klubie Pod Jaszczurami, w pięknie sklepionej gotyckiej sali, skąpanej w czerwonym świetle, wypełnionej po brzegi młodymi ludźmi. Tańczyli i śmiali się, a Ania po raz pierwszy od wielu dni czuła, że żyje. Dopiero przy jednej z ostatnich piosenek coś kazało jej się zatrzymać, mimo szybkiego rytmu i porywającego wokalu Muńka.

Kochanie, wczoraj zwolnili mnie z pracy
Wiedz o tym, że nie dali mi szansy
Kazali odejść, wyrzucili za drzwi

Nasze mieszkanie sypie się od spodu
W naszej lodówce nie znajdziesz nawet lodu
Pomyśl kochanie, nie kupię ci już nic…

Spojrzała w bok i zauważyła, że Pablo też nie tańczy. Jego oczy, ciemne jak u Hiszpana, w pięknej oprawie, były po prostu smutne.

– Chodźmy już – powiedziała, i pociągnęła go za rękę. Przedarli się przez tłum w stronę wyjścia. Koncert miał się tak czy owak ku końcowi, wyszli na Rynek nie czekając na bisy.

– Dobre to było. Fajnie czasem tak się oderwać od rzeczywistości, od życia – powiedział Pablo, rozglądając się wokół. Rynek był cichy i ciemny. Tylko w nielicznych oknach starych kamienic świeciły się światła. Adam Mickiewicz spoglądał na nich ze swego postumentu, kramy kwiaciarek stały opustoszałe, granitowe płyty były zamiecione i stały teraz na nich kałuże wody. Mimo że nie musieli się już przepychać i nie groziło im pogubienie się w tłumie, Pablo nie wypuścił jej dłoni ze swojej. – Dasz się zaprosić na piwo?

– Czemu nie – Ania wzruszyła ramionami. Niedawne zajście z Tomkiem ciągle tkwiło jak cierń w jej sercu i pamięci. Samo wspomnienie jego tonu, tego odpychającego spojrzenia, sprawiało jej fizyczny ból. Pogrążona w myślach nawet nie zdawała sobie sprawy, że idą trzymając się za ręce, jak para.

Zastanawiała się, od kiedy pojawiła się ta obcość między nią a Tomkiem. I doszła do wniosku, że stało się to z chwilą pojawienia się Mistrza. Nie wiedzieć czemu, stary artysta przyniósł ze sobą na ich poddasze jakąś złą energię. Coś się popsuło, zaczęło sypać. Ale apogeum przypadło na czas, gdy na strychu wylądowały jego elektroniczne skarby z Niemiec.

– Powiedz, dlaczego twój wujek nawiózł do Krakowa tyle tego złomu? Długo to będzie u nas leżeć? – zapytała, gdy usiedli już w jednym z nowo otwartych lokali, pubie przy Mikołajskiej. Ceny tam były porażające, na kieszeń turysty, a nie ubogiego studenta, ale marki piwa – najlepszej jakości, z całego świata. Pablo uparł się, że on zapłaci.

Słysząc jej pytanie, omal nie zakrztusił się irlandzkim porterem.

– To nie złom! – wykrzyknął. – To jest majątek!

– Jaki majątek – zaśmiała się Ania. – Tylu ludzi już to oglądało i nikt nie chce…

Owszem, przez poddasze przewinęło się w ostatnim czasie sporo osób, które długo grzebały w skarbach Mistrza, ale na tym się zawsze kończyło.

– Chcą, chcą – pokiwał głową chłopak. – Nawet bardzo chcą. Tylko wujek nie chce sprzedać. Szuka kupca, który najwięcej zapłaci. Widzisz, on teraz potrzebuje kasy, dużo kasy, żeby wykupić od miasta pracownię…

– Serio?

– Ma taką możliwość… Cena niby okazyjna, ale i tak dużo szmalu. Dlatego podłapał też tę fuchę z kominami. To taka trochę snobistyczna firma, szwajcarska. Chcą być, widzisz, mecenasami. A nazwisko Mistrza jest znane za granicą, więc jest to dla nich dobra inwestycja.

– No to rzeczywiście…  – Ania wreszcie zaczęła trochę rozumieć sytuację. – Bo strasznie mnie dziwiło, że właśnie on maluje coś takiego…

Pablo zachichotał.

– Masz rację. Sam widzę, jak się męczy. I zdaje mi się, że… jakby to powiedzieć… nie jest do końca przekonany do tego, co robi. To widać w tym obrazie… A oni… wiesz, mają go niebawem obejrzeć i dopiero powiedzieć, czy są zainteresowani… Więc, sama rozumiesz, Mistrz jest w niezłym stresie… Bo może się okazać, że z obiecanej kasy nici…

Przez chwilę w milczeniu pociągali piwo w wysokich szklanek. Ania stwierdziła, że to jednak nie był dobry pomysł, kupować o tej porze roku taki zimny trunek.

– Kiepsko z tą forsą – westchnął wreszcie Pablo. – Brakuje jej na każdym kroku. I nie ma, cholera, od kogo pożyczyć…

– Poradzimy sobie – powiedziała Ania spokojnie.

– Też tak myślę. I tak mówię Tomkowi – pokręcił głową Pablo. – Ale on mi nie chce wierzyć.

– Tomek? – jakieś światełko alarmowe zapaliło się z jej głowie, a ból w sercu odezwał się ze zdwojoną mocą.

– No wiesz, on też strasznie to przeżywa. Chciałby jakoś pomóc, a nie może…

Ania nie zdawała pytań, pozwoliła przyjacielowi mówić. Jakoś nie przypuszczała, by Tomek przejmował się tak bardzo wykupieniem strychu.

– Najgorsze jest to, że jego stary podobno złapał jakiegoś doła. Leży cały dzień na wersalce, pali pety i patrzy się w sufit. Nie wiedzą, co z nim robić… – ciągnął Pablo. – Nawet nie próbuje szukać innej roboty…

W ten sposób Ania dowiedziała się, że Mieczysław Podróżnik, ojciec Tomka, został zwolniony z pracy.

***

Chciała biec od razu do pracowni i pogadać z nim, wyjaśnić wszystko – ale zamiast tego dopiła piwo, przebierając pod stołem nogami i dwukrotnie korzystając z toalety. Jak się okazało na Szewskiej, nie miała się do czego spieszyć. Tomek nie zjawił się ani tego dnia wieczorem, ani nawet w nocy. Spała sama, a raczej próbowała zasnąć, bo natłok myśli długo nie pozwalał jej zmrużyć oka.

Następnego dnia nie poszła rano na zajęcia. Czekała, aż przyjdzie – była pewna, że ukochany musi się pojawić, zostawił tu przecież wszystkie swoje rzeczy. I tylko dlatego stała się świadkiem niezwykle przygnębiającej sceny – wizyty biznesmenów z firmy produkującej wsady kominowe oraz ich rozmowy z Mistrzem.

– Co to w ogóle jest? – brzmiały ich pierwsze słowa. – Co to ma wspólnego z naszą produkcją?

Mistrza zatkało. Od rana wydawał się bardzo zdenerwowany, na śniadanie strzelił sobie nawet dla kurażu szklaneczkę whisky. Teraz nie do końca wiedział, co odpowiedzieć.

– Ale klimat ma – zaczął obronnym tonem, przywołując gestem Anię, która właśnie wychodziła z kuchni, niosąc kubek z gorącą herbatą.

– Klimat? – zdziwili się tamci.

– Owszem. Atmosferę – wyjaśniła Ania, szybko wchodząc w rolę menadżera. – Naszym zdaniem to płótno jest jak żywcem wyjęte z Bułhakowa.

– Z czego? – zdziwił się młody człowiek w bardzo eleganckim garniturze i wypastowanych butach.

– Z Bułhakowa? – pokręcił nosem drugi z mężczyzn, równie elegancki, choć o włosach przyprószonych już siwizną. – Ale nam nie chodzi o to, żeby firma się kojarzyła z sowiecką Rosją. Nam chodzi o zupełnie inne skojarzenia…

– Tak? – ożywił się Mistrz. – Powiedzcie, proszę, w czym problem. Chętnie to poprawię, przemaluję…

Ania widziała, jak pogłębiły się zmarszczki na jego twarzy, widziała nagłe zwiotczenie mięśni. Była pewna, że artysta przeżywa istne katusze. I nie chodziło wcale o urażoną dumę, o ego. Ten człowiek bardzo chciał zadowolić swoich rozmówców, ale nie potrafił. Nie miał pojęcia czego po nim oczekują. To nie był jego świat, nie jego wartości.

Tamci dwaj bezradnie wzruszyli ramionami. Starszy nawet rozłożył ręce.

– Tego się nie da tak po prostu powiedzieć – uśmiechnął się przepraszająco. – To trzeba złapać…

– Nasza firma zwraca się do ludzi w sile wieku, zaradnych, przedsiębiorczych. Do tych, którzy będą reperować te sypiące się kamienice – wyjaśnił nieco więcej młodszy z gości. – Trzeba do nich trafić, jakoś ich przekonać. Z tego obrazu musi przemawiać solidność, najwyższa jakość, dobra cena…

– Oszczędności – dorzucił szybko jego towarzysz. – Jeśli mówimy do krakowian, to oszczędności przede wszystkim…

Mistrz bezradnie popatrzył na swoje dzieło. Puszyste anioły śmiały się do niego szyderczo, aż im się trzęsły wszystkie wycyzelowane pióra i obfite biusty. Kot miał minę pełną pogardy.

– Dobrze – powiedział wujek Pabla, biorąc się w garść. – Będzie oszczędność i solidność. Możecie na mnie liczyć.

– Wie pan – pokręcił głową młodzik. – W tej formie my tego na pewno nie kupimy…

– Najlepiej, żeby się dało dopasować do tego obrazu jakieś chwytliwe hasło reklamowe – dokończył szpakowaty mężczyzna, ściskając rękę Mistrza na pożegnanie. – Tak, żeby jedno z drugim dobrze się trzymało. Bo te kobitki tu na niebie, to szacunek, bardzo udane…

Ruszyli do wyjścia, Mistrz nawet ich nie odprowadzał. Ania zauważyła kątem oka, że znowu nalewa sobie do szklanki whisky. W tej chwili przy drzwiach zrobiło się zamieszanie i jej uwagę przykuło coś innego. Panowie zatrzymali się w progu, kurtuazyjnie zaczęli oddawać sobie pierwszeństwo z kimś stojącym na korytarzu –  i wreszcie na poddasze wkroczył Tomek.

***

Podbiegła do niego i mocno go objęła. Stał chwilę bez ruchu, nim wreszcie oddał jej uścisk. Lekko, z dystansem. Jakby tylko czekał na to, by ją odsunąć od siebie.

– Wiem wszystko! – powiedziała.

Wydawał się jej teraz taki biedny i zmartwiony. Rzeczywiście, oczy miał smutne. Wyminął ją, gdy tylko wypuściła go z objęć i poszedł do pokoiku.

– Czemu ze mną nie rozmawiasz? Czemu mi nic nie powiedziałeś? – dopytywała się, drepcząc za nim.

– O czym ci miałem powiedzieć?

– O twoim tacie! – wypaliła prosto z mostu.

Teraz Tomek zatrzymał się, wreszcie raczył na nią spojrzeć.

– Nie ma się czym chwalić – W jego głosie brzmiała rezygnacja. – Jest jak jest. Kijowo.

– Ale przecież nie jesteś sam! – krzyknęła, czując, jak łzy napływają jej do oczu. – Masz mnie! Jakoś sobie poradzimy!

– Tu nie chodzi o nas – odpowiedział Tomek powoli, z namysłem. – Teraz chodzi o moją rodzinę. O mamę i dzieciaki. Muszę tam być, muszę im jakoś pomóc. Oni nie mają z czego żyć…

– Więc ja im też pomogę! – zawołała jeszcze głośniej. Sięgnęła po torebkę, wyjęła z niej portfelik. – Proszę, daj im to, co mam! Mogę oddawać im swoją pensję, póki twój tata nie znajdzie pracy. Ja dostanę stypendium, a w razie czego… najwyżej poproszę rodziców. Co tam, jakoś to będzie…

Zacisnął palce na jej dłoni i portfeliku. Twarz miał spiętą, usta mu drżały.

– Dziękuję – powiedział w końcu. – Dziękuję, Anka, ale nie mogę tego przyjąć. W ogóle nie o to chodzi, jak zwykle nic nie rozumiesz. Nie możesz nas przecież utrzymywać…

– Mogę! – tupnęła nogą, ale on tylko zaśmiał się jej w twarz.

– Ale ty jesteś jednak rozpieszczona – mruknął, puszczając jej rękę i odwracając się tyłem. Zaczął zbierać swoje rzeczy do plecaka. – Niby masz rodzeństwo, a zachowujesz się jak taka typowa jedynaczka…

Ania poczuła, jak rośnie w niej wściekłość. Jeszcze raz tupnęła nogą.

– Popatrz na mnie, do jasnej cholery! I nie oceniaj mnie, tylko rozmawiaj jak człowiek!

Tomek zatrzymał się z plecakiem w dłoni, a potem klapnął na materac. Spokojnie patrzył jej w twarz.

– Mam nie oceniać? To może mi wyjaśnisz, co robiłaś wczoraj z Pablem na Rynku? Trzymaliście się za rączki, sam widziałem… Nie chciałem z tobą pójść na koncert, więc stwierdziłaś, że każdy inny jest równie dobry? Czy też już wcześniej coś między wami było? Co ja mam o tym myśleć? Jak mogę nie oceniać?

Mówił tak dużo, że było to zupełnie do niego niepodobne. Ania zaś milczała, gdyż ze zdumienia odjęło jej mowę. Jedyne, co teraz przychodziło jej do głowy, to pytanie: „Cóż on, u licha, robił tak późno na Rynku?”

– Głupio mi było, chciałem cię przeprosić – wyjaśnił, jakby wiedział, o czym myśli. – Mistrz powiedział, że poszliście na koncert, więc czekałem na was pod Adasiem… Ale potem was zobaczyłem – Tomek urwał, zacisnął pięści, jednym skokiem zerwał się z materaca. – Nie chciałem przeszkadzać.

– Ty chyba zwariowałeś, żeby myśleć… że Pablo i ja! No co ci do głowy w ogóle przyszło! – Ania czuła, jak gorący rumieniec wypływa jej na policzki. – Trzymaliśmy się za ręce, bo po tym koncercie… No, po prostu, przepychaliśmy się przez tłum… Ale to nic, kompletnie nic nie znaczy!

– Wszystko jedno – Tomek znowu popatrzył na nią, a oczy miał smutne. Uświadomiła sobie, że już bardzo długo, może nawet przez kilka tygodni, nie widziała jego uśmiechu. A uśmiech ten tak pięknie rozjaśniał jesienne ciemności…! – I tak postanowiłem, że na razie wracam do domu. Jestem tam bardzo potrzebny, matka nie ogarnia tego wszystkiego, jest kompletnie zagubiona, a ojciec… szkoda mówić, po prostu się wyłączył. Obraził na świat, na życie… kto go tam wie. W każdym razie ktoś musi go zastąpić, i to będę ja.

Kończył pakować swoje ubrania, książki i jakieś narzędzia, zgarniając je po prostu do turystycznego plecaka ze stelażem.

– Po komputer przyjdę później – poinformował ją, zarzucając swój bagaż na ramiona.

Ania czuła, jakby się jej serce rozdzierało na dwoje. Zostawiał ją! Znowu, już po raz drugi, ją zostawiał!

– Jak możesz, cholerny egoisto?! – wrzasnęła na całe gardło, zanim zdążyła się zastanowić. – Jak możesz tak sobie odejść, wymyślając jakiś kretyński, głupi pretekst?! Czego ty się boisz? Miłości?! Czemu znowu przede mną uciekasz?!

Tomek stanął jak wryty w drzwiach, a potem powoli się odwrócił.

– Kocham cię, tak! – krzyczała Ania. – Ale nie będę za tobą gonić, ani wiecznie na ciebie czekać! Idź, proszę, zajmij się rodziną, taki szlachetny i samotny, taki bez przyjaciół, bez bliskich, bez niczyjej pomocy…! Tylko może się zdarzyć, że jak tu wrócisz, to mnie już nie będzie!

To powiedziawszy wybuchnęła wreszcie wielkim płaczem.

Tomek w jednej chwili znalazł się przy niej. Poczuła jego usta na swoim policzku, potem na wargach. Pogładził dłonią jej włosy.

– Ja też cię kocham – powiedział. – Wrócę. Nie odchodź.

I sobie poszedł.

***

– Miłość! – parsknął Mistrz, gdy zaryczana, napuchnięta Ania pojawiła się w pracowni. Siedział po turecku, oparty plecami o stos kartonów i przyglądał się swojemu obrazowi. Farelka szumiała, wypuszczając w jego stronę falę ciepłego powietrza. – Dziś jest, jutro… fiu!... już jej nie ma. Jedno z najgłupszych uczuć, jakie wynaleziono. Zawsze się potem człowiek zastanawia, czy warto było…

Był już mocno pijany, w ręce ściskał szklankę, a pod pachą miał butelkę whisky. Ania podeszła bez słowa i klapnęła na podłogę koło niego. Zadawała sobie pytanie, co w ogóle jeszcze robi w tym obcym miejscu, z tym obcym facetem i hordą frywolnych aniołów, za to bez człowieka, którego kochała.

– Kiedy wreszcie sprzeda pan ten cały złom? – zapytała znienacka. Stos kartonów za plecami nie dawał jej spokoju.

– Jutro – odpowiedział krótko Mistrz. – Jutro przyjedzie facet, żeby to zabrać. Zapłaci mi gotówką, od razu będę miał pierwszą ratę na wykup pracowni…

– Najwyższa pora pozbyć się tego – mruknęła.

Mistrz spojrzał na nią z ukosa, wzrok miał nagle całkiem trzeźwy.

– Ty byś się lepiej do tego przyzwyczaiła. Ten złom, jak to nazywasz, może ci zapewnić całkiem dostatnie życie – powiedział cierpko.

Ania tylko pytająco uniosła brwi. Wyjęła mu z ręki szklankę i łyknęła ostrego trunku o nieprzyjemnej woni. Ohydny był, ale rozgrzewał wspaniale.

– A tak! – kontynuował Mistrz. – Tomek już dawno by tu przywiózł całą ciężarówkę tego złomu, gdyby tylko miał na to kasę. Albo nawet dwie ciężarówki. Nawet trzy!

– Tomek?! – zachłysnęła się alkoholem i zaczęła kaszleć. – Co Tomek ma z tym wspólnego? – zapytała, z oczami pełnymi łez.

– Chłopak obmyślił całkiem niezły biznesplan – wyjaśnił jej Mistrz. – Dobre utrzymanie dla nas obu! Ja mam dojścia do sprzętu w Niemczech, a on by się zajął drugą, polską, że tak powiem, końcówką… Sprzedaż używanej elektroniki i części zamiennych, a do tego od razu serwis. Młody ma nawet pomysł, jak wyjść z tym za granicę, ma kontakty gdzieś na Ukrainie… Tam się teraz wiele dzieje, ale pomyśl, jaki to potężny rynek… i jaki wygłodniały… Tylko ta kasa na rozruch! Ten pierwszy milion!

Ania zmarszczyła brwi. W milczeniu przyswajała to, co właśnie usłyszała.

– A trzeba się spieszyć – ciągnął Mistrz ponuro. – Od stycznia wchodzą nowe przepisy, nowe stawki celne. Cło na komputery rośnie z pięciu do dwudziestu procent. Za magnetofony i magnetowidy też będzie o dziesięć procent więcej. Kto teraz wwiezie sprzęt do kraju, komu się to uda… Ten zrobi kokosy.

Zabrzmiało to jak proroctwo. Ania poczuła ciarki na krzyżu, a artysta poruszył się niespokojnie i strzelił palcami.

– Gdyby mi wzięli ten obraz…! – wykrzyknął. – Gdyby zapłacili za niego jak należy…! Machnąłbym ręką na spłacanie pracowni i powierzył tę forsę chłopakowi. To byłby interes mojego życia, jestem tego pewien…!

Wyciągnął spod ramienia butelkę, odkręcił i łyknął prosto z gwinta. Ania wzdrygnęła się z obrzydzenia.

– Ale nie kupią – dokończył Mistrz żałośnie. – Nie podoba im się! Żebym ja chociaż wiedział, co im się w tym płótnie nie podoba…

– Zbyt romantyczne – wzruszyła ramionami. – Brakuje w nim srebrnych kominów i kasy, ciężkiej waluty, czyli tego, co przyciąga przedsiębiorczych i zaradnych Polaków. Niech pan im to domaluje, to się obraz od razu spodoba…

Wstała z podłogi, oddała mu szklaneczkę.

– To ile potrzeba pieniędzy na tę pierwszą ciężarówkę? – zapytała.

***

Klucze do domu ciągle jeszcze nosiła przy sobie. Nawet nie dzwoniła domofonem, po prostu otworzyła bramkę, która uchyliła się za straszliwym zgrzytem.

– Jak zwykle tata nie znalazł czasu, by ją naoliwić! – pomyślała z irytacją.

Z każdym dalszym krokiem uczucie to w niej narastało. Patrzyła teraz na dom i ogród jak całkiem obca osoba. Widziała rzeczy, których wcześniej – przyzwyczajona do nich na co dzień – po prostu nie dostrzegała. A więc drzewa owocowe, którym już od kilku lat potrzebne było pielęgnacyjne cięcie. Popękane i krzywe płytki chodnikowe na ścieżce prowadzącej do sypiących się betonowych schodków. Stolarkę drzwiową i okienną, łuszczącą się, zaniedbaną. Spod warstw farby wyzierało miejscami żywe drewno! Rodzice – jak zwykle – zajęci byli tysiącem spraw, pieniądze wydawali nie wiadomo na co i pozwalali beztrosko, by ten piękny dom stopniowo zamieniał się w ruinę.

– Jak ja będę miała kasę… – obiecała sobie solennie, przekręcając teraz klucz w starym zamku Yale w drzwiach wejściowych. – ...jak tylko się kiedyś dorobię, to zaraz zainwestuję w remont! Nie pozwolę, żeby dom babci i dziadka tak się sypał!

Była pewna, że nikogo nie ma w środku. By uniknąć wszelkich niespodzianek, chwilę wcześniej zadzwoniła pod numer Petrycych z budki pod hotelem Cracovia – i nikt nie odebrał. Była więc w domu prawie sama. Prawie, gdyż oczywiście były jeszcze zwierzęta – żywiołowy mieszaniec owczarka niemieckiego o imieniu Flip oraz spasiony dachowiec, na którego wołano Flap. Ania nie zdążyła nawet wejść do przedpokoju, gdy pies rzucił się do niej z powitaniem. Szczekając i skamląc lizał jej twarz i ręce, a merdał ogonem tak zamaszyście, że aż trzaskały listwy starej boazerii, w którą uderzał.

– Poczekaj… Poczekaj, zaraz cię wezmę na spacer – obiecała mu Ania. – Muszę tylko coś załatwić…

Szybko zbiegła po schodach do piwnicy. Obite blachą drzwi do kotłowni, jak zwykle, stały otworem. Stary piec do centralnego ogrzewania był ledwie ciepły – rodzice nie grzali na dzień, kiedy nikogo nie było w domu, chyba że w największe mrozy. Ania znowu poczuła niemiły ucisk w podbrzuszu, podreptała niespokojnie w miejscu, ale nie zawróciła do toalety. Podeszła do wnęki w murze, kryjącej główny zawór wody, a od wieków pełniącej w rodzinie rolę sejfu. Metalowe drzwiczki nie były nawet zamknięte na kłódkę, skobel niedbale związano drutem. Ania odkręciła go i otworzyła skrytkę. Nos jej nie mylił – obok wajchy zamykającej dopływ wody do domu leżał foliowy woreczek. Sądząc z objętości, krył w sobie skarb.

Ręce się jej trzęsły, gdy zaglądała do środka. To były dewizy! Dolary, franki, funty, marki niemieckie. Do wyboru, do koloru! Nie miała pojęcia, ile tego może być, ale była pewna, że ma oto przed sobą swój pierwszy milion – tak bardzo potrzebny, by zarobić następne. Wystarczyło wepchnąć zawiniątko do torebki i wynieść się z domu, zanim którekolwiek z rodziców albo młodszych dzieci zdąży wrócić i przyłapać ją na gorącym uczynku.

– To tylko pożyczka – szepnęła do siebie. – Na miesiąc lub dwa, nie dłużej. Wszystko oddam, co do grosza…

Jeszcze raz przejrzała grube pliki banknotów. Aż się jej w głowie zakręciło. Nie spodziewała się znaleźć w domu aż tyle gotówki! Szybko schowała pieniądze do torebki i na powrót skręciła drucik, broniący dostępu do skrytki. Wyszła po schodach na górę, wzięła smycz i wyprowadziła tańczącego z radości psa na spacer.

„Zarobimy na tym interesie tyle pieniędzy, że starczy wam na remont domu!” – rzuciła w myślach w stronę rodowego gniazda Petrycych i rodziców, których właśnie okradła. – „Tylko zyskacie, żebyście wiedzieli!”

Flip załatwił swoją potrzebę, a potem ruszył radośnie w teren, obwąchując kępy zszarzałej trawy i obsikując wybrane miejsca. Ania szła alejką wzdłuż Błoń, pogrążona w wewnętrznym dialogu.

„Tylko do stycznia” – przekonywała samą siebie. Wiedziała, że w lutym odbędzie się kolejne zebranie zakładowe i rozstrzygną się losy firmy jej mamy. Do tego czasu rodzice być może nawet nie zajrzą do skrytki. – „Jak dobrze pójdzie, to nikt nie zauważy...” – łudziła się.

Torebka z pieniędzmi, którą niosła, ważyła jednak coraz więcej. Pasek wbijał się jej w ramię, nawet przez grubą kurtkę czuła jego ucisk.

„A co, jeśli się nie uda?” – przyszła jej nagle do głowy straszna myśl. – „Co wtedy, gdy nie będę mogła im oddać tych pieniędzy?”

Jej wyobraźnia zaczęła pracować, podsuwać różne obrazy. Celnicy mogli przecież zatrzymać ciężarówkę na granicy i nie wpuścić jej do Polski. Nieznany kontrahent w Niemczech mógł ukraść pieniądze i nie dać w zamian towaru. Albo – nawet w tej chwili! – ktoś mógł wyrwać jej torebkę i uciec z tym pierwszym milionem, zanim jeszcze z jego pomocą uda się Tomkowi zdobyć kolejne...

Aż się zatrzymała na chodniku i mocniej przycisnęła torebkę do boku. Zimny pot ją oblał, podejrzliwie rozejrzała się wokół. Wydało się jej, że gość nadbiegający truchtem z naprzeciwka w stroju do joggingu dziwnie na nią spojrzał. Zwolnił jakby, zawahał się, wreszcie ją wyminął. Obejrzała się. Facet klęczał na wilgotnym asfalcie, zawiązując buta. Nie patrzył w jej stronę, ale Ania i tak czuła wielki niepokój. Szybko przywołała psa i przypięła smycz do jego obroży. Flip spojrzał z urazą, ale się nie szarpał. Szedł blisko jej nogi, a torebka ze skarbem kołysała się tuż nad jego głową.

Przeszli w niedozwolonym miejscu przez aleję Focha i szybkim krokiem wrócili do domu. Tym razem Ania nie zatrzymała się ani na chwilę, by oglądać ruinę, która pozostała po okazałej niegdyś willi Petrycych. Niedbale przejechała szmatą po psich łapach, poklepała jeszcze Flipa po szyi, po czym starannie zamknęła drzwi i szybkim krokiem opuściła posesję rodziców. Na zewnątrz zapadał już wczesny listopadowy zmierzch. Lada chwila ktoś mógł wrócić do domu.

***

W atelier czekała ją spora niespodzianka. Tomek wprawdzie nie wrócił, ale za to kartony zniknęły z podłogi! Pracownia wydawała się teraz, bez całego tego kramu, wielka i pusta. Naprzeciw wejścia stało na sztalugach reklamowe płótno Mistrza. Przemalowane już i udoskonalone w ekspresowym tempie, przy udziale Pabla. Dziewczyna długą chwilę z otwartymi ustami przyswajała jego treść. Dwaj artyści – stary i młody, każdy z pędzlem w dłoni i w pobrudzonym od farby ubraniu – zamarli po obu stronach obrazu. Czekali wyraźnie na jej reakcję.

– No i co? – zapytał wreszcie Pablo. – Będzie się im podobało?

Obraz przedstawiał teraz dwa światy, których wspólnym mianownikiem była gwiaździsta noc. Z jednej strony widać było dachy kryte czerwoną ceramiką, z której strzelały w nocne niebo błyszczące, srebrne kominy. W drugiej części nie było eleganckich dachówek, lecz czarna papa, ziejąca w dodatku dziurami. Kominy były ceglane, zrujnowane, a wydobywały się z nich – wraz z dymem – pojedyncze zielone banknoty. Tylko jednemu aniołowi artyści pozwolili pozostać pod gwiazdami i księżycem. Nie latał już jednak, kusząc swoimi wdziękami, lecz siedział na srebrnym kominie i łapał w locie wirujące w powietrzu banknoty. Spory ich wachlarz trzymał w lewej dłoni, zasłaniając nim częściowo goliznę. Tylko kot się nie zmienił, jeżył futro, jak poprzednio, i patrzył w widza iskrzącym się od kpiny, diabelskim spojrzeniem.

– Och – powiedziała Ania, gdyż na nic innego nie mogła się zdobyć.

– Mamy już nawet dla nich hasło reklamowe – oświadczył Pablo radośnie. – „Nie puszczaj pieniędzy z dymem, zainwestuj we wsady kominowe Green Tube”. Co ty na to?

– Och. Nie mam słów – odparła słabo.

Mistrz tylko uśmiechnął się i zaciągnął papierosem, który trzymał w drugiej ręce. Teraz dopiero Ania zorientowała się, co jeszcze – prócz pustej przestrzeni i przemalowanego płótna – uderzyło ją zaraz przy wejściu. Był to zapach. Bardzo wyraźnie wskazujący na to, że obaj artyści, dla nadania swej sztuce odpowiedniego wyrazu, użyli silnego środka pobudzającego inwencję.

– Zapalisz? – zaproponował wujek Pabla, wyciągając w jej stronę plastikowy woreczek, w którym miał kilka gotowych już skrętów.

– O nie, dziękuję! – Ania aż się cofnęła.

– Nie, to nie – Mistrz szybko schował torebkę za pazuchę i odwrócił się znowu do płótna. Zajęty był teraz cyzelowaniem zielonych banknotów. – To ich powali na kolana... – mruczał do siebie. – Po rękach mnie będą całować…

– Dzięki – uśmiechnął się do niej Pablo. Minę miał dziwnie rozanieloną, źrenice rozszerzone. – Wujek mi opowiadał, jak go zainspirowałaś. Postanowiliśmy cię posłuchać i patrz co się nam udało stworzyć!

– Co to za papierosy? – syknęła do niego Ania, pełna jak najgorszych podejrzeń.

– To nie papierosy tylko... no wiesz, co... zioło...

– Od kiedy ty palisz zioło?! – Dziewczyna nawet nie starała się zapanować nad wzburzeniem. – Nigdy tego u nas nie było! Skąd je masz?

– Oj, przestań – odburknął chłopak, cofając się o krok. – Wujek skądś zdobył. Czy to ważne?

– Ja to wszystko słyszę! – zawołał do nich Mistrz tubalnym głosem, nawet nie odwracając głowy. – I zdradzę wam w sekrecie, to można je kupić na stoisku ze skarpetami na Floriańskiej. Tylko dla wtajemniczonych.

Ania zmarszczyła brwi. Owszem, kojarzyła to stoisko, widywała je codziennie w drodze do pracy. Niedaleko Bramy Floriańskiej młody człowiek sprzedawał przy wejściu do jednej z kamienic dobrej jakości bawełniane skarpety. Jeśli to, co mówił Mistrz było prawdą, miewał też w swoich kartonach zupełnie inny towar…

– Hej! Słyszałem od wujka, że pomożesz nam skombinować pierwszy milion! – odezwał się znowu Pablo, gasząc niedopałek w szklaneczce z alkoholem. Długi rząd butelek po różnych trunkach stał obok przepełnionego kosza na śmieci. – Jesteś rewelacyjna, dziewczyno! Jesteś…

– Odczep się! – Ania odsunęła się od niego i mocniej ścisnęła w dłoni torebkę.

Nie ściągając kurtki i butów, i nie wypuszczając swego skarbu z rąk, ruszyła w stronę toalety. Pęcherz znowu dawał jej o sobie znać w nader nieprzyjemny sposób.

„Muszę pójść do lekarza!” – pomyślała z irytacją. – „To nie jest normalne”.

Wcześniej jednak musiała jak najszybciej spotkać się z Tomkiem! Tylko do niego miała zaufanie, żadnemu z tych dwóch nie zamierzała powierzyć pieniędzy należących do rodziców i cioci Janki.

– No co, co z tobą?! – zawołał za nią Pablo, gdy szła w stronę drzwi. Zachowywał się natrętnie, jakby nie był sobą.

– Co ze mną? – syknęła, zatrzymując się w progu. – Ze mną wszystko w porządku. To ty zacząłeś brać narkotyki!

– Wszystko to słyszę! – zakrzyknął za ich plecami Mistrz. – Marihuana to nie narkotyk, to zioło, jak ktoś tu trafnie zauważył…

Pablo jednak zmarszczył brwi, a mina mu się wydłużyła, jakby się nad czymś usilnie zastanawiał. Także Mistrz nie miał chyba całkiem czystego sumienia. Porzucił swoje płótno i podszedł do nich chwiejnym krokiem. Jego ptasi nos był jeszcze ostrzejszy i dłuższy niż zazwyczaj, a bystre zwykle oczy – zamglone.

– Wybacz, maleńka – powiedział bełkotliwie, wspierając się na ramieniu Pabla. – Nie mogłem tego zrobić na trzeźwo! Naprawdę nie mogłem…

***

Ania natomiast nie mogła nawet chwili dłużej wytrzymać w pracowni, w oparach alkoholu i marihuany. Machnęła im ręką i wyszła w mglistą, listopadową noc. Powietrze na zewnątrz pachniało dymem z węglowych pieców oraz spalinami. Przeszła przez Rynek i Floriańską, pod dworcem wsiadła w tramwaj i pół godziny później była na osiedlu Kazimierzowskim w Nowej Hucie.

Domofon, wynalazek nowej ery, niezwykle utrudniał znalezienie właściwego mieszkania. Wiedziała, że Podróżnikowie mieszkają na siódmym piętrze, pamiętała też, że była to narożna klatka. Po dokonaniu niezbędnych obliczeń wybrała najbardziej pasujący guzik i nacisnęła go. Do środka wpuszczono ją bez pytania. Przez warstwę elektronicznego szumu z głośnika dochodziły dziecięce głosy i śmiech.

Drzwi otworzyła jej mama Tomka. Ania podświadomie spodziewała się zobaczyć kobietę steraną życiem i załamaną sytuacją, w jakiej się znalazła. Tymczasem pani Podróżnikowa policzki miała zarumienione, a na ustach uśmiech. Po mieszkaniu zaś snuł się zapach owocowego ciasta i cynamonu.

– Bardzo dobrze trafiłaś, wejdź proszę! – zaprosiła ją do kuchni, nie słuchając protestów. – Tomka nie ma jeszcze, ale niedługo już powinien nadejść. Coś go dłużej zatrzymało w pracy.

Jak się Ania szybko dowiedziała, cała rodzina wybrała się po zajęciach w szkole na działkę i przywiozła do domu kosz jabłek. Teraz – już przerobione – pasteryzowały się w wekach w potężnym garze stojącym na gazowej kuchence. A w piekarniku – węch jej nie mylił! – dopiekała się szarlotka.

– Tomaszek się ucieszy, jak wróci,  to jego ulubione ciasto! – Podróżnikowa krzątała się po niewielkim pomieszczeniu, ciągle czymś zajęta.

Ania, usadowiona przy wąskim stole, słuchała jej paplaniny oraz dobiegających z głębi mieszkania odgłosów. Ojciec rodziny najprawdopodobniej objaśniał któremuś z młodszych dzieci zawiłości matematyki.

„Czy każdy facet musi być takim tyranem?” – pomyślała Ania z irytacją, wyłapując z panującego wokół hałasu płaczliwe zawodzenie ucznia i nerwowe pokrzykiwanie korepetytora. Podróżnikowa zauważyła kierunek jej spojrzeń.

– Nigdy nie miał cierpliwości do dzieci – westchnęła. – Ale dobrze, że przynajmniej próbuje... Od kiedy Tomaszek do nas wrócił, mąż trochę się wreszcie pozbierał, no wiesz, po tym ciosie... Nawet pojechał z nami dzisiaj po jabłka...

Rozmawiała z nią tak, jakby była przekonana, że Ania wie o wszystkim. Dziewczynie zrobiło się przykro. Teraz dopiero zrozumiała, jak mało Tomek miał do niej zaufania.

– To dobry chłopak – ciągnęła tymczasem Podróżnikowa. – Nawet nie przypuszczałam, że aż tak dobry! – W jej oczach pojawiły się łzy. – Można się na nim oprzeć jak na skale. On nie zawiedzie nigdy ludzi, których naprawdę kocha!

Słowa te były skierowane do Ani i miały ją zapewne utwierdzić w przekonaniu, że trafiła na wyjątkowego człowieka. Mama Tomka osiągnęła jednak zupełnie odwrotny efekt. Ania popatrzyła na nią bez słowa. W głowie miała burzę myśli.

Przede wszystkim stwierdziła, że ją właśnie Tomek bardzo zawiódł. Nie dlatego, że odszedł w chwili, gdy rodzina go potrzebowała, ale dlatego, że nie podzielił się z nią swoimi problemami. Wiedział o nich Pablo, a zapewne też i jego wujek. Dlaczego tylko przed nią Tomek zataił prawdę? Czy to oznaczało, że jej nie kochał? Czy może istnieć prawdziwa miłość tam, gdzie nie ma szczerości i zaufania?

Spojrzała na torebkę, którą ciągle trzymała na kolanach. Uświadomiła sobie, że odruchowo zaciska na niej obie ręce.

„Co ja zrobiłam?” – pomyślała ze zgrozą.

Nie słuchała już dalszego ciągu zwierzeń wzruszonej Podróżnikowej. Wstała gwałtownie, odsuwając talerzyk z parującym kawałkiem szarlotki, który pani domu właśnie przed nią postawiła. Zwabione zapachem, do kuchni wdarły się dzieci. Tomek miał czwórkę młodszego rodzeństwa, które – z wyjątkiem najstarszej siostry, licealistki – ciągle uczyło się w różnych klasach szkoły podstawowej. Ania zaczęła się przez tę ciżbę przepychać do drzwi, ściskając pod pachą swój pierwszy milion.

– Przepraszam! – zawołała jeszcze w kierunku gospodyni, zdając sobie sprawę, że zachowuje się niegrzecznie. – Bardzo pani dziękuję, ale muszę już wracać!

Po czym uciekła.

W pustym o tej porze tramwaju miała sporo czasu, by się zastanowić nad sytuacją. Uroniła nawet kilka łez, gdy uświadomiła sobie, że właściwie jest teraz bezdomna. Ani do rodziców bowiem, ani do pracowni na Szewską nie zamierzała dziś wracać. O dziwo, nawet do głowy jej nie przyszło, by użyć pieniędzy, których miała pełną torebkę, do wynajęcia sobie pokoju w hotelu. Po dłuższym namyśle stwierdziła natomiast, że jest jedna osoba, do której spokojnie może zapukać z prośbą o pomoc. I to nie tylko związaną z noclegiem! Ania zamierzała przedstawić jej plan wymyślony przez Mistrza oraz Tomka – i poprosić uczciwie o pożyczkę. Co więcej, mogła od niej również oczekiwać porady w trudnych sprawach sercowych. Ciocia Janka miała już kilku mężów i Ania była przekonana, że kto jak kto, ale ona to już na mężczyznach na pewno się zna!

***

Siedziały we trzy w niewielkim mieszkanku na osiedlu Podwawelskim, przy okrągłym stole nakrytym szydełkową serwetą. Na środku tego małego dzieła sztuki – autorstwa jednej z teściowych Janki – leżał stos pieniędzy. Obok stał dzbanek z zieloną herbatą oraz trzy porcelanowe filiżanki, przywiezione przez gospodynię z podróży służbowej do Chin. Atmosfera była gęsta, i tym razem nie było to wynikiem nadużywania przez Jankę kadzidełkowego dymu.

– Poczekajcie, bo nie nadążam – Marysia Petrycy chwyciła się za głowę i pomasowała kciukami skronie. – Zły dzień dziś miałam w pracy, łeb mi pęka, a wy tu do mnie z takim tematem... O co właściwie chodzi?

– O biznes, mamusiu – wyjaśniła po raz kolejny Ania. – Jest teraz idealny moment na zarobienie pieniędzy. Trzeba tylko mieć coś na rozpoczęcie… Ten pierwszy milion dolarów, rozumiesz. Ciocia byłaby chętna nam go pożyczyć.

– Milion dolarów?! – Marysia spojrzała na przyjaciółkę z osłupieniem. – A skąd ty masz tyle pieniędzy?!

– Ależ ja nie mam żadnego miliona! – oburzyła się zaraz Janka. – O czym ty w ogóle mówisz, dziecko drogie! Ty wiesz, po ile teraz stoi dolar?!

– Ciociu, to tylko taka przenośnia. Wystarczy nam tyle, ile masz…

– Ha! – prychnęła ciotka. – Tę kasę, ile jej tam miałam, pożyczyłam już twojej mamie. Więc teraz ją przekonaj.

Marysia jeszcze raz spojrzała z oszołomieniem na grube pliki różnokolorowych banknotów.

– A skąd one się tu właściwie wzięły?! – zapytała, powoli zdając sobie sprawę z tego, co zaszło.

Z rana odebrała telefon od Janki z zaproszeniem na popołudniowe spotkanie. Kiedy zaś zjawiła się u niej zaraz po pracy, zastała tam własną córkę i pokaźną sumę dewiz. Teraz zaczęła się wreszcie domyślać, że leżące na serwecie pieniądze pochodzą w dużej części ze sprzedaży obrazu Kossaka, należącego niegdyś do dziadka Benedykta Petrycego... Fundusze te trzymali z Maksymilianem w specjalnej skrytce w piwnicy i zamierzali ich użyć przy zakładaniu przez Marysię spółki pracowniczej. Żadne z nich nie miało pojęcia, że ich oszczędności wędrują gdzieś po świecie...

Ania spłonęła krwistym rumieńcem.

– Ja je tu przyniosłam – wyznała ze łzami w oczach. – Wiem, że nie powinnam była tego robić! Przepraszam!

Mama z niedowierzaniem pokręciła głową i zmarszczyła czoło. Cała sytuacja wyraźnie się jej nie podobała.

– Najpierw ta rozmowa z dyrektorem, a teraz jeszcze to! – mruknęła, ale było widać, że dwie aspiryny, które jej zaaplikowała Janka, już zaczynają działać. Wyostrzyła wzrok, uważniej przyjrzała się swojej córce.

– Powiedz wprost, o co chodzi! – zażądała. – Widzę, że ciocię masz już całkiem po swojej stronie, ale ze mną tak łatwo ci nie pójdzie!

Ania spuściła oczy. Tego się właśnie obawiała!

– Mamo, to pozwól chociaż cioci pożyczyć nam to, co ci wcześniej dała na założenie tej spółki... – zaczęła najbardziej ugodowym tonem, na jaki się potrafiła zdobyć. – Już w styczniu będziemy mogli jej wszystko zwrócić, więc nic nie ryzykujesz...

Janka milczała, ale sądząc z wyrazu jej twarzy, pomysł młodych bardzo się jej spodobał. Taką już miała naturę – zapalała się szybko i z entuzjazmem rzucała w różne przedsięwzięcia, szczególnie te podejmowane w dobrym towarzystwie. A do Ani i jej chłopaka od dawna czuła słabość.

– Sprawa jest prosta – włączyła się teraz do rozmowy. – Wujek Pabla, u którego oni mieszkają, ma w Niemczech znajomego handlarza elektroniką. Może od niego kupić tanio duże ilości używanego sprzętu i sprowadzić je do Polski. Potrzebuje pieniędzy na transport, samą transakcję oraz cło...

– No tak, tyle zrozumiałam – mruknęła Marysia. – Ale o co chodzi z tymi komputerami do mojego biura?

– Ten człowiek między innymi sprzedaje firmom nowe komputery, a stare zabiera do utylizacji. Odda je za grosze. Łącznie ze trzy tiry tego będzie…

– Boże drogi! – Maria Petrycy aż wzniosła oczy do sufitu. – A po cóż nam trzy tiry komputerów?!

– Nie nam! – zniecierpliwiła się Janka. – Oni to zamierzają sprzedać na początku przyszłego roku, jak już po podwyżce cła ceny pójdą w górę!

– Bo ja zrozumiałam… – Marysia łyknęła herbaty i znowu pomasowała skronie – ...zrozumiałam, że chodzi o zakup sprzętu dla mojego biura.

– No tak! O to także – zawołała Ania, niespokojnie wiercąc się na krześle.

– Ale nie tylko?

– Nie. Tu chodzi o dużo większy interes. Ciocia już wszystko wie i jest za!

Janka skinęła głową.

– Rozmawiałam z tym wujkiem… Augustyn Rayski, przez igrek, znasz nazwisko?

Marysia w milczeniu skinęła głową.

– Właśnie. Więc to nie byle kto… – ciągnęła ciotka. – Jak mi nie zwrócą kasy, zawsze będę mogła odebrać swoje w obrazach… Wyście w końcu na tym Kossaku z czasów wojny całkiem nieźle wyszli...

– No tak – Marysia kiwnęła głową bez przekonania. – Ale Rayski to nie Kossak...

Ania z niepokojem obserwowała matkę. Teraz wszystko zależało od jej zgody, taki warunek w każdym razie postawiła Janka.  Ale nie tylko dlatego Marysia stała się obiektem analizy swojej córki. Minionej nocy dziewczyna odbyła z Janką krótką, ale bardzo treściwą rozmowę na temat mężczyzn i miłości. Zapytana o to wprost ciotka najpierw długą chwilę milczała.

– Moim zdaniem najważniejsza jest przyjaźń – powiedziała wreszcie, gdy Ania już zaczęła się obawiać, czy się doczeka odpowiedzi. – Dopiero na tym można cokolwiek budować. Bo sama namiętność, fascynacja czy podziw nie wystarczą... To wszystko przemija, nawet nie wiadomo kiedy.

– Przyjaźń? – w głosie dziewczyny musiało chyba brzmieć rozczarowanie, bo Janka spojrzała na nią przenikliwie.

– Tak mi się wydaje – kiwnęła głową. – Ważne, żeby móc temu drugiemu człowiekowi wszystko powiedzieć. I umieć też przyjąć to, co on ma do powiedzenia...

Ania siedziała w milczeniu, rozważając jej słowa. Czy była z Tomkiem tak do końca szczera? A przede wszystkim, czy umiała go wysłuchać? Także wtedy, gdy jej zarzucał, że zachowuje się jak księżniczka, jak rozpieszczona jedynaczka, która zawsze dostaje to, czego chce... Czy zastanowiła się, co się kryło tak naprawdę za tymi jego słowami?

– A w ogóle to nie wiem, czemu mnie właśnie o to pytasz – mruknęła Janka, trochę zdeprymowana milczeniem dziewczyny. – Popatrz lepiej na swoich rodziców. To jest dla mnie zupełnie wyjątkowa para!

– Mama i tata? – zdumiała się Ania. Nigdy nie widziała w ich relacjach niczego wyjątkowego. – Myślałam, że ty ciociu, z takim doświadczeniem, lepiej się na tym wszystkim znasz...

– Ja?! – zdziwiła się teraz szczerze Janka. – Uważasz, że po trzech rozwodach mogę uchodzić za specjalistkę w tej dziedzinie? – parsknęła śmiechem, ale szybko się opanowała, widząc konsternację dziewczyny. – Szczerze ci powiem, że może z pierwszym moim mężem najbliżej byłam tego, co uważam za podstawę związku... Ale nie wiem tego i nigdy się już nie dowiem. Za szybko się skończyło...

Zamilkły obie i więcej na ten temat nie rozmawiały. Ale słowa ciotki zapadły Ani w pamięć i od kiedy zobaczyła dziś matkę, wpatrywała się w nią intensywnie, poszukując śladów tej jej wyjątkowości. Do momentu, gdy pęcherz – znowu! – dał jej o sobie znać.

– Przepraszam, muszę do toalety – podniosła się i szybkim krokiem wyszła z pokoju.

– A cóż ona tak ciągle lata? W ciąży jest? – zdziwiła się Janka, gdy przyjaciółki zostały w pokoju same.

Maria Petrycy poczuła, że robi się jej gorąco.

– Wypluj to lepiej, kobieto! – szepnęła.

Janka posłusznie splunęła przez lewe ramię.

– To na pewno ta zielona herbata – stwierdziła Marysia, ale gdzieś w głębi ducha poczuła niepokój.

Wyrzucała sobie teraz, że tak mało interesowała się życiem Ani, od kiedy dziewczyna wyprowadziła się z domu. Trochę zrażała ją skrytość córki, ale była też mocno zajęta własnymi sprawami. Przez ostatnie miesiące nie dopytywała się zbyt gorliwie o jej samopoczucie, warunki bytowe i plany na przyszłość... Z drugiej strony, Ania była już przecież dorosła. Sama chciała przejąć odpowiedzialność za swoje wybory.

– Wytłumacz mi jeszcze raz, co wy chcecie zrobić... – poprosiła, gdy córka wróciła do stołu.

– Rozmnożyć pieniądze – wyjaśniła Ania spokojnie, choć daleka była od takiego stanu ducha. –Otworzyć jakiś mały sklepik, taki z częściami zamiennymi i serwisem. Ojciec Tomka mógłby go prowadzić, on jest podobno bardzo dobry w te klocki, całe życie zajmował się maszynami, elektronikę uwielbia…

Dwie kobiety spojrzały po sobie w milczeniu.

– Oczywiście mama dostanie do swojego biura sprzęt po kosztach! – dopowiedziała szybko Ania.

– I ciocia ma być głównym sponsorem tego przedsięwzięcia? – upewniła się Marysia.

– Tak jest – odpowiedziała Ania, wiercąc się na krześle.

– Słuchaj, czy tobie dalej chce się sikać? – zapytała Janka, przyglądając się jej podejrzliwie. – Czy ty czasem nie masz, dziecko, zapalenia pęcherza? Bo tak cię od wczoraj obserwuję...

– Chyba, niestety, mam – odparła Ania, zanim jej matka zdążyła otworzyć usta.

– A u lekarza już z tym byłaś? – indagowała dalej ciotka.

– No… właśnie się wybieram. Tylko ciągle mi coś wypada! Teraz, na przykład, muszę zdobyć milion na ten interes…

– I mówisz, że zwróci się już w styczniu? – zapytała nagle Marysia. Oczy miała już całkiem przytomne, a minę skupioną. – I oddacie cioci wszystko co do złotówki?

– Tak, mamo – solennie obiecała Ania. – I zostanie nam jeszcze sporo forsy na rozkręcenie dalszej działalności.

– Co ty o tym wszystkim sądzisz? – Marysia zwróciła się teraz do Janki.

– Ja już od wczoraj jestem za... – wzruszyła ramionami ciotka.

– Jak się dobrze zabezpieczysz umową... Lepiej żeby twoje pieniądze pracowały, niż leżały u nas w piwnicy... – zastanawiała się na głos Marysia. – A prywatyzacja naszego biura nastąpi nie wcześniej niż w przyszłym roku. Choćby dyrektor nie wiem co robił, niczego bez wniosku załogi nie przyspieszy. Więc mamy czas.

Najlepsza przyjaciółka rodziny kiwnęła głową. Marysia popatrzyła Ani uważnie w oczy.

– Pożyczymy wam te pieniądze – powiedziała.

Ania aż podskoczyła na krześle. Nie spodziewała się, mimo wszystko, że tak gładko jej pójdzie!

– Ale mam warunek – dodała niespodziewanie mama.

Na twarzy Ani, jeszcze przed chwilą roześmianej, pojawił się popłoch.

– Tak? – zapytała przez ściśnięte gardło.

– Pójdziesz teraz do lekarza i zrobisz badania! Zaraz! Jeszcze zdążysz przed osiemnastą…

***

Wizyty w przychodni nie dało się już uniknąć – mama towarzyszyła jej w rejestracji i odprowadziła pod same drzwi gabinetu. W normalnych okolicznościach Ania zbuntowałaby się i dla samej zasady uciekła z poczekalni, dziś jednak gotowa była dla Marysi i Janki zrobić wszystko. No a poza tym przykra dolegliwość bardzo się jej już dawała we znaki.

Jej radosny nastrój prysł, gdy siedzący za biurkiem stary konował, nie odpowiedziawszy nawet na „dzień dobry”, zmierzył ją zza grubych szkieł taksującym spojrzeniem i – po wysłuchaniu, w czym leży problem – zadał bezczelne pytanie:

– Współżycie seksualne było?

Dziewczynę zatkało. Tak wprost nie zapytał ją o to jeszcze nikt, nawet mama. Czując, że robi się czerwona aż po nasadę włosów, przytaknęła.

– Aha – mruknął, opuszczając wzrok na jej kartę, którą trzymał przed sobą. – Pytam, bo być może… narzeczony też będzie się musiał przeleczyć.

Przez chwilę pisał coś w milczeniu.

– Trzeba zbadać mocz – powiedział następnie. – Nasikać jutro z rana do słoiczka, tylko żeby był czysty. Słoiczek podpisać. Przynieść go na siódmą do laboratorium, wyniki będą około południa. Wtedy proszę przyjść do mnie po receptę i zwolnienie. A na razie… trzymać się ciepło i dużo pić.

Wyszła z gabinetu jak niepyszna, pęcherz dokuczał jej nadal, a humor miała zwarzony.

– I co? – zapytała mama, która czekała pod drzwiami.

– Nic, muszę oddać mocz do zbadania – odpowiedziała Ania półgębkiem.

Machnęła karteczką, na której lekarz nabazgrał jakieś symbole. Aby odczytać jego pismo, musiałaby się chyba skonsultować z ciocią Janką, specjalistką w dziedzinie grafologii w Instytucie Ekspertyz Sądowych.

Marysia wzięła skierowanie do ręki. Przez chwilę w milczeniu wpatrywała się w kartkę, po czym oddała ją córce z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Milczały, przemierzając równym krokiem uliczki Salwatora, każda pogrążona w swoich myślach. Na rogu koło hotelu Cracovia zatrzymały się. Przez chwilę Ania miała ochotę pójść z mamą, bo powrót do zimnej pracowni wcale się jej nie uśmiechał. Wystarczyłoby, żeby Marysia zachęciła ją choćby jednym słowem… Ale matka rzuciła jej tylko zagadkowe spojrzenie, pocałowała w policzek, po czym odwróciła się i poszła swoją drogą. Plecy miała zgarbione, głowę pochyloną. Dziewczyna przypomniała sobie jej słowa o niezbyt miłej rozmowie z dyrektorem i poczuła w sercu ukłucie niepokoju. Czyżby coś się stało w pracy? Żałowała teraz, że – pochłonięta swoimi sprawami – nie zainteresowała się problemami matki.

Przez chwilę miała ochotę za nią pobiec, ale Marysia była już daleko. Nie pozostało jej zatem nic innego, jak udać się do miejsca, które prawie rok temu wybrała sobie na dom. Nic jej tam teraz nie ciągnęło, może tylko nadzieja, że Tomek jednak wrócił i wszystko będzie jak dawniej. Ale i to okazało się złudne – w atelier zastała jedynie Mistrza i jego siostrzeńca.

***

Poddasze zostało gruntownie wysprzątane. Ktoś umył nawet okna – odbijało się w nich teraz wnętrze pracowni, oświetlone blaskiem kilkunastu ustawionych w różnych miejscach świec. Na środku podłogi leżał karton z olbrzymią pizzą, przy nim stały czyste talerze i szklanki, a obok dwie otwarte już butelki francuskiego wina.

– Jesteś! – Na widok Ani Mistrz wyraźnie się ucieszył. Był już trochę wstawiony i tryskał humorem. – Gdzie byłaś, jak cię nie było? Szukaliśmy wszędzie!

Minę miał taką, jakby rzeczywiście na własnych nogach zszedł w jej poszukiwaniu cały Kraków.

– Ustalałam warunki pożyczki – odpowiedziała Ania, podejrzliwym spojrzeniem omiatając pomieszczenie. Czegoś tu brakowało...

– Spodobał się? – zapytała, wskazując puste sztalugi.

– Tak – oświadczył uroczyście Augustyn Rayski.

Pablo dostawił na podłogę jeszcze jeden talerz oraz szklankę. Poruszał się tanecznym krokiem i podśpiewywał pod nosem:

– Kupili nasz obraz! Jesteśmy bogaci!

– Bogaci to dopiero będziemy – sprostował Mistrz. – Jak się nam uda ten komputerowy biznes! Gdzie Tomek?

Ania drgnęła i wytężyła słuch. A więc Tomek też miał przyjść?

– Nie wiem. Już powinien tu być – wzruszył ramionami Pablo.

W tej chwili zabrzmiał dzwonek, cała trójka rzuciła się otwierać. Ania była pierwsza i aż się cofnęła, rozczarowana, gdy w drzwiach ujrzała obcą kobietę o mocno wyzywającym typie urody. Muza Mistrza – ona to bowiem była – przyszła do atelier, by uczcić sukces dwóch artystów. Przyniosła ze sobą wielki słój czarnych oliwek i jeszcze jedno wino.

Ania bez apatytu zjadła kawałek pizzy i spróbowała oliwek, na wino nie miała ochoty. Tomek się nie pojawił, więc – gdy Mistrz znowu wyciągnął zza pazuchy swój woreczek z ziołem – po prostu wzięła kurtkę z wieszaka i wyszła.

Gdy wysiadła z windy w bloku na osiedlu Kazimierzowskim, Tomek już czekał w drzwiach. Ania z przykrością zauważyła, że był bardzo zmieszany. Policzki mu poczerwieniały, kilka razy obejrzał się przez ramię.

– Wiesz, nie mogę cię zaprosić do środka – powiedział, wychodząc na korytarz. – Chata pełna, ojciec znowu ma dzisiaj gorszy dzień... Zupełnie nie ma gdzie pogadać…

Przestępował z nogi na nogę, aż w końcu potrącił jedną z butelek na mleko, stojących koło wycieraczki. Po klatce schodowej rozległ się perlisty odgłos toczącego się szkła.

– Coś się stało? – zapytał, unikając jej wzroku.

– Nie. Chciałam tylko zapytać… – Ania zawahała się i urwała.

– O co?

– Czy ty paliłeś kiedyś trawę? – wypaliła prosto z mostu. Trzeba było w końcu zacząć z tą szczerością we wzajemnych relacjach. – Kiedykolwiek?

Zdziwił się wyraźnie, podniósł wreszcie głowę. Długo patrzył na nią bez słowa, jakby się zastanawiał, na ile opłaca mu się wyznać prawdę.

– Tak – odrzekł w końcu.

– Tak?! – Cofnęła się o krok. Uświadomiła sobie nagle, jak mało go zna.

– Tak – powtórzył spokojnie. – Paliłem. Raz. Na imprezie po maturze.

– Tylko raz? – upewniła się. Miała nadzieję, że to prawda.

– Kacper! Monika! Antoś! Do mycia! – rozległ się zza drzwi głos Podróżnikowej. – Dość tego dobrego, do której zamierzacie tak latać?!

– Tylko raz – powiedział Tomek. – I nie spodobało mi się.

Stali teraz oparci o pomalowaną farbą olejną ścianę, nie patrząc na siebie, z oczami utkwionymi w szarym blokowym lastriko. Przez cienką dyktę dobiegały powracającymi falami dźwięki z mieszkania Podróżników: cienkie głosy dzieci, tupot stóp, śmiech i pokrzykiwanie ich mamy. Ani było przykro, że nie może być tam z nimi, w środku. Tomek wyraźnie nie chciał jej dopuścić do swojego świata, nie pozwalał na to, by była częścią jego życia. Ten próg, którego dziś nie mogła przekroczyć, był jakąś magiczną granicą, czuła to wyraźnie. Miała do niego mnóstwo żalu, ale przezwyciężyła to uczucie. Zbyt mocno go kochała.

– Zdobyłam pieniądze na sprowadzenie tego sprzętu z Niemiec – powiedziała głośno.

Tomek drgnął. Wyprostował się, odwrócił i spojrzał jej prosto w oczy.

– Mówisz poważnie?

Tylko skinęła głową.

– Nie myślałem, że to prawda. Mistrz do mnie dzwonił. Też to powiedział, ale… – Pokręcił głową. – Dziwny był jakiś… Więc mu nie uwierzyłem.

– Mistrz się naćpał – objaśniła cierpko. – Alkohol i marihuana. Przemalował swój obraz reklamowy… A Pablo… niestety, nawalił się wczoraj razem z nim.

– O. Nie sądziłem… Nie miałem pojęcia, że oni…

Spojrzał teraz na nią uważniej. Ani łzy nabiegły do oczu – tak bardzo chciała mu powiedzieć, że życie na tym strychu bez niego nie ma dla niej sensu! Że duma nie pozwala jej wrócić do domu… Że tak naprawdę nie ma się gdzie podziać i jeśli ciocia Janka nie przyjmie jej dziś znowu na noc… Ale zagryzła tylko wargi, opuściła głowę i nie odezwała się. Być może zrozumiał to wszystko bez słów – wyciągnął ramiona i przygarnął ją do siebie. Tyle dni na ten gest czekała!

– Przepraszam cię za nich – szepnął gdzieś w jej włosy. – Pablo nigdy taki nie był, wierz mi. Nigdy nie brał… Nawet wtedy, na tej imprezie… on jeden nie zapalił. Nie wiem, co teraz w niego wstąpiło…

Chwilę stali przytuleni, a Ania chciała, by ta chwila nigdy się nie skończyła. Ale w korytarzu było zimno, a dziewczyna nie czuła się najlepiej.

– W każdym razie, jeśli mam komuś powierzyć te pieniądze, to tylko tobie – powiedziała zdecydowanie, prostując się i wyplątując z jego objęć. Spojrzała mu w oczy. – Ciocia postawiła jednak warunki. Mamy jej oddać pięć procent od pożyczonej sumy. A dla mamy sprowadzić sprzęt po kosztach.

– Ciocia? – zaniepokoił się wyraźnie.  – Czy to może ta… ta pani od pamiętnika babci?

Ania tylko skinęła głową. Tomek nerwowo zaplatał palce. Raz w życiu spotkał Jankę, gdy wraz z Anią odbierali od niej przepisany fragment pamiętnika Jadwigi. Spojrzenie, jakim go wtedy obdarzyła, głęboko widać zapadło mu w pamięć. Do dziś czuł przed nią respekt.

– Wiesz… interes jest pewny, sprzęt się sprzeda z zyskiem, nie mam żadnych wątpliwości… – mówił, nieco zająkliwie. – Więc nie będzie problemów, nawet z tym procentem. Ale współpraca z tą… z twoją ciocią… jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić…

Spojrzała na niego kpiąco.

– Chcesz zrezygnować?

– No nie, coś ty… Ja tylko…

– Chyba nie zamierzasz zmarnować takiej szansy, tylko dlatego, że moja ciotka ma charakter kaprala? – zdumiała się Ania, nieco na pokaz. – Myślałam, że masz trochę więcej odwagi i determinacji…

– To nie ma z odwagą nic wspólnego – Tomek odetchnął głęboko, zacisnął pięści, postarał się opanować stres. – A determinacja… Widzisz, to jest szansa nie tylko dla mnie… Wiesz już, że mój tata stracił pracę… Gdyby teraz zaczął coś robić, gdyby mógł handlować tym sprzętem, poprowadzić serwis… Może by wreszcie odzyskał chęć do życia.

Ania pokiwała głową. Daleko jej było teraz do kpiny.

– Nie przejmuj się ciotką – powiedziała. – Przecież ona nie będzie się wtrącać. Masz jej tylko w styczniu zwrócić kasę!

– Pięć procent? – upewnił się.

Ania skinęła głową.

– I trzeba się spieszyć, masz mało czasu – dorzuciła. – Chodzi o te przepisy celne i tak dalej. Więc jutro… o jedenastej, na przykład, u mamy w biurze, możecie podpisać umowę i dostać te pieniądze.

– Świetnie – skinął głową. Wydawał się ciągle lekko oszołomiony. – Rozumiem. Przyjdę z tatą i z Mistrzem. Podpiszemy wszystko, co trzeba.

Z mieszkania Podróżników dobiegł ich teraz głośny śmiech, zaraz potem podniesiony głos kobiecy, klaśnięcie i płacz dziecka. Schrypnięty baryton krzyknął coś w głębokim tle. Chłopak wzdrygnął się, obejrzał niespokojnie przez ramię.

– Mama też się zrobiła trochę nerwowa przez to wszystko – wyjaśnił z zakłopotaniem. Znowu był cały czerwony.

– Okej, no to do roboty – Ania uczyniła krok w stronę windy, uśmiechnęła się pokrzepiająco i podniosła w górę zaciśnięte kciuki, chcąc mu dodać odwagi. – Masz już cały plan, słyszałam. Ciężarówki? Magazyny? Dokumenty na firmę? No to jutro będziesz miał kasę i możesz ruszać do Niemiec…

Tomek wyprostował się znowu, otrząsnął, zebrał myśli.

– Oby tylko Mistrz do tego czasu wytrzeźwiał! – mruknął, kładąc rękę na klamce. – Bo tylko on zna dojście do tego niemieckiego kontrahenta…

***

Lekarz, o dziwo, tym razem nie tylko skinął głową, ale nawet odmruknął coś w odpowiedzi na jej powitanie.

– Taaak, mam tu pani wynik – powiedział, otwierając kartę.

Ania usiadła na krześle, starając się nie przebierać nogami. Miała już za sobą kilka długich godzin, wypełnionych badaniami oraz wizytą w biurze swojej mamy. Punktualnie o jedenastej pojawiło się tam trzech bardzo eleganckich panów. Ania jeszcze nigdy nie widziała Tomka w garniturze i krawacie. Jego ojciec był blady, miał podkrążone oczy, ale i tak przy swoim słusznym wzroście i posturze, w marynarce, prezentował się bardzo okazale. Mistrz natomiast założył na siebie fantazyjne wdzianko dziwnego kroju i jedwabny fular.

Ciocia Janka była pod wrażeniem, szczególnie kiedy wszyscy trzej – od starego Podróżnika poczynając, a na młodym kończąc – z wielką rewerencją ucałowali jej dłoń. Marysia chichotała w duchu, podając im rękę. Ania znała swą matkę na tyle, by poznać to po jej oczach i dołeczkach, które się jej tworzyły w kącikach warg. Po długiej rozmowie umowa została podpisana, a plik dewiz przekazany.

– Tylko uważajcie, panowie. To są oszczędności całego moje życia! – upomniała ich na koniec Janka.

Tomek nerwowo przełknął ślinę, ale Mistrz oraz ojciec chłopaka nie okazali nawet śladu zdenerwowania.

– I dlatego będziemy na nie uważać bardziej, niż na własne – odpowiedział z powagą Mieczysław Podróżnik.

– Dużo bardziej! – dorzucił Augustyn Rayski.

O dziwo, zarówno Marysia, jak i Janka, zdawały się wierzyć tym zapewnieniom.

„Może dlatego, że nie widziały Mistrza wczoraj wieczorem” – stwierdziła Ania w myślach.

Tomek żywił chyba podobne obawy. Nie miała jednak czasu, by z nim pogadać, prosto ze spotkania pognała bowiem do przychodni. Odczekała swoje w długiej kolejne, marząc już tylko o tym, by wreszcie dostać jakieś skuteczne lekarstwo. W końcu przyszła jej kolej.

– Mam dla pani dwie wiadomości, dobrą i złą – oznajmił zwięźle stary konował. – Od której mam zacząć?

– Od złej – odrzekła Ania niepewnie. Nie wiedziała, czego się po nim spodziewać.

– Rzeczywiście ma pani zapalenie pęcherza – oświadczył. – I nie będzie nam łatwo go wyleczyć.

– Ale dlaczego? – jęknęła. O tym, że ma zapalenie pęcherza wiedziała bardzo dobrze, nie musiała w tym celu robić badania moczu. Wystarczyło poczuć przez chwilę ten ból i pieczenie... – Czemu nie da mi pan po prostu jakiegoś antybiotyku?! – zapytała z pretensją.

– Dałbym – kiwnął głową lekarz, poprawiając okulary. – Ale mam też drugą wiadomość. Jest pani w ciąży.

***

Wszystko się zmieniło, choć pozornie świat wokół pozostał taki sam. Listopad niepostrzeżenie przechodził w grudzień, po niebie przewalały się chmury, zza których od czasu do czasu wyzierał rozświetlony słońcem błękit. Ludzie gnali przed siebie, zajęci swoimi sprawami, dolar drożał, a do cen mięsa, chleba i jajek dopisywano kolejne zera.

Ania szła ulicą, wiatr od czasu do czasu mocno uderzał ją w twarz. Plik recept i zwolnienie lekarskie niedbale wepchnęła do torebki. Nigdzie się jej teraz nie spieszyło, nawet do toalety. Wszystko się zmieniło.

Nie wiedziała, kiedy znalazła się na placu Wszystkich Świętych. Idąc ulicą Franciszkańską wyminęła klasztor Braci Mniejszych oraz ich świątynię, zdobną w witraże Wyspiańskiego. Przeszła obojętnie obok pałacu Wielopolskich, siedziby Urzędu i Rady Miasta Krakowa, miejsca, w którym jej ojciec doznał w tym roku wielu upokorzeń i nieprzyjemności, od kiedy na jaw wyszło jego niemieckie pochodzenie. Wreszcie, przebiegając niewidzącym spojrzeniem po żebrzącej u wejścia parze Cyganów, zeszła po schodach i znalazła się w bazylice Trójcy Świętej.

Dopiero gdy weszła do środka, zaczęła się zastanawiać, co ją tu przyciągnęło. Stare przyzwyczajenie? Dawno temu, zanim jeszcze spotkała Tomka, często przychodziła do tej świątyni ze swoimi problemami i radościami. To były czasy, kiedy rzeczywiście była blisko Boga, gdy – jak staremu przyjacielowi – zwierzała się Mu ze wszystkiego.

Dziesięć miesięcy upłynęło, od kiedy przekroczyła ten próg po raz ostatni. Zdziwiła się teraz, że nic się tu nie zmieniło. Ciche, ciemne wnętrze. Pojedyncze osoby w kolejce do konfesjonału. Potężne figury Boga Ojca, jego Syna oraz Ducha Świętego w głównym ołtarzu, oddalone od wiernych o całą długość prezbiterium, a jednak dominujące. I skromny obraz Matki Boskiej, wystawiony blisko, opodal ambony. Nogi zaniosły ją właśnie tam, przed oblicze Maryi, skromnej żydowskiej kobiety, która umiała powiedzieć Bogu „tak”.

Usiadła w pierwszej ławce i niewidzącym wzrokiem popatrzyła przed siebie. Chciała pobyć sama, ogarnąć to, czego się właśnie dowiedziała. Tak, to był właściwy powód, dla którego się tutaj znalazła. Tylko w kościele można było znaleźć taki spokój...

A ona w głowie miała mętlik. Nie potrafiła nawet zdecydować, czy chce się jej śmiać, czy płakać. Wszystko się zmieniło – tego jednego była pewna.

– Stosować niesłodzony sok z żurawiny, trzymać się ciepło i dużo pić. Szczególnie dbać, żeby nie przemoczyć nóg – przypomniała sobie słowa starego lekarza. Przepisał jej jakieś ziołowe preparaty i kazał się zgłosić za kilka dni.

O dziwo, nie dopatrzyła się w jego głosie czy spojrzeniu żadnego szyderstwa. Nie oceniał, nie taksował. Doradzał tak, jakby był jej ojcem lub dziadkiem, zdobył się nawet na pokrzepiający uśmiech.

– Niech pani posiedzi trochę w domu. I niech się pani pozwala rozpieszczać!

Serce się jej skurczyło, gdy przypomniała sobie te słowa. Rozpieszczać! Gdzie był teraz ten, który powinien to robić? I jak zareaguje na wieść tak o wielkiej zmianie w ich życiu?

Ukryła twarz w dłoniach. Wolała sobie nie wyobrażać tej chwili.

„No trudno. Teraz to już będzie musiał do mnie wrócić” – przyszła jej do głowy myśl, którą gdzieś w podświadomości nosiła już od momentu, gdy opuściła gabinet lekarza. Poczuła satysfakcję. Jeśli Tomek jest uczciwy – a przecież jest! – nie będzie mógł jej teraz zostawić.

„Tylko czy ty na pewno chcesz, żeby on wrócił do ciebie dlatego, że musi?” – zapytał nagle jakiś obcy głos.

Ania wyprostowała się szybko i rozejrzała wokół. W pobliżu nie było nikogo, siedziała sama w ławce przed obrazem Matki Boskiej.

„Zdawało mi się” – pomyślała. To wyimaginowane pytanie było jednak ważne, musiała sobie na nie odpowiedzieć. –  „No przecież teraz… w tej sytuacji to chyba jasne…” – Inny scenariusz zdarzeń niż małżeństwo i wspólna troska o dziecko po prostu nie mieścił się jej w głowie.

„Czy jesteś tego pewna?”

To nie było złudzenie. Jakiś głos – bardzo wyraźny – przemawiał do niej w głębi duszy. I doskonale znał jej myśli.

Do oczy napłynęły jej łzy. Cały czas ją niepokoiło, jak Tomek przyjmie wiadomość o dziecku. Czy mogła być pewna jego uczuć? Przecież odszedł od niej już dwa razy! Czy nie nabierze podejrzeń, że ona postanowiła go złapać na ciążę? A jeśli nawet nie pomyśli o tym teraz, to czy nie przyjdzie mu to do głowy kiedyś, w przyszłości? Gdy – być może – po raz kolejny będzie chciał od niej odejść...

– Ale to nieprawda! – wyrwało się jej na głos.

Jakiś młody zakonnik w białym habicie, przechodzący właśnie boczną nawą w stronę kaplicy, odwrócił głowę i spojrzał ciekawie.

„Wcale go nie chcę złapać na ciążę! To był zupełny przypadek!” – zwróciła się w myślach bezpośrednio do Maryi na obrazie. – „Ty przecież wszystko wiesz!”

„Ale czy on to wie?” – zapytał znowu ten sam Głos. Miał jakąś magnetyczną siłę. Gdy się odzywał, cały świat wokół Ani przestawał istnieć. Liczyło się tylko to, co On miał jej do powiedzenia – oraz jej odpowiedzi. W tym dialogu niezdolna była do tego, by kłamać.

„Przecież mu wszystko wytłumaczę…!”

„Czy to będzie jego wolny wybór?” – pytał Głos.

Odpowiedź narzucała się sama. Dziewczyna opuściła głowę.

„A czy jesteś pewna, że to, co się dotąd między wami zdarzyło, wypływało z głębi jego serca?” – drążył dalej Głos. – „Czy to była prawdziwa miłość?”

Ania poczuła, że się czerwieni. Uświadomiła sobie, że od pewnego czasu to ona ciągle goni za Tomkiem, próbując na różne sposoby związać go ze sobą. On zaś stale od niej ucieka... Sama przecież od kilku dni zadawała sobie pytanie, czy to jest prawdziwa miłość.

„Nie chcę o tym teraz myśleć!” – poruszyła się niespokojnie, chciała wstać, ale Głos w jej wnętrzu był silniejszy.

„Teraz właśnie musisz o tym pomyśleć. Od ciebie zależy w tej chwili bardzo wiele. Nie tylko twoje życie.”

„A więc dobrze. To ja chcę z nim być. I zawsze chciałam.”

„Ale czy wiesz, że on pragnie tego samego? Czy jesteś tego pewna?”

Czuła, że musi odpowiedzieć sobie na to pytanie, sama, w głębi serca, w całkowitej szczerości przed sobą. Tu nie wystarczały dobre chęci i stwierdzenie, że jakoś to będzie. Chodziło o decyzję na całe życie...

Łzy pociekły jej po policzkach. Płynęły i płynęły. Całe szczęście, że miała w torebce paczkę chusteczek higienicznych. Jakoś udało się jej w końcu zahamować ten potop.

„Jeśli chcesz być z nim szczęśliwa, na całe życie, to musisz poczekać, aż on też będzie tego pragnął. I nic innego na świecie nie będzie dla niego ważniejsze” – odezwał się raz jeszcze Głos.

Był cichy jak myśl, jak tchnienie, ale miał wyjątkową moc i wiązał całkowicie uwagę dziewczyny. Ania tkwiła na klęczkach, zasłuchana, starając się nie uronić ani słowa.

„Więc co mam teraz robić?” – zapytała, gdy Głos umilkł. – „Bez Tomka… Zostałam zupełnie sama!”

Już w chwili, gdy to pomyślała, uświadomiła sobie, że jest to nieprawda. Nie była sama, w żadnym momencie swego życia. Jednocześnie poczuła, że ów Głos – zmuszający ją dotąd do słuchania, do odkrywania prawdy i dawania szczerych odpowiedzi – przestał ją wiązać. Tak jakby ktoś – osoba, z którą przed chwilą rozmawiała – odsunął się i pozostawił jej teraz prawo do podejmowania wszelkich decyzji.

„Niech pani posiedzi trochę w domu!” – W jej głowie zabrzmiały dobitnie słowa starego lekarza. Były jak drogowskaz, wyznaczały kierunek na najbliższy czas.

Wstrząsnął nią dreszcz. Kolana ją bolały od twardej deski klęcznika, krawędź siedziska wbijała się w okolicę krzyża. Niewygodne były te dominikańskie ławki, ale może takie właśnie miały być. Żeby nie zasypiać na modlitwie.

Popatrzyła jeszcze raz na obraz kobiety, która przyjęła dar macierzyństwa nie bacząc, że ludzie mogą ją za to ukamienować. W chwili, gdy mówiła swoje „tak”, nie miała przecież jeszcze pojęcia, jak postąpi Józef...

Starannie omijając wzrokiem rząd bogato rzeźbionych konfesjonałów, Ania wyszła z kościoła. Wiedziała już dokładnie, co ma teraz zrobić.

Zobacz książkę:

Filtry