"Zaczekaj"

Dalsze losy Marty i Adriana

Antoś miał siedem lat i był – jak na ten wiek przystało - niezwykle ruchliwy i ciekawy świata. Obecnie jego gorące zainteresowanie wzbudzały potężne kości - żebro wieloryba, czaszka nosorożca włochatego oraz piszczel mamuta - zawieszone na grubym łańcuchu przy wejściu do katedry wawelskiej. Stojący na straży przy drzwiach młody człowiek w czarnym ubraniu całą swoją uwagę skupiał na dzieciaku, ignorując chwilowo inne zagrożenia dla bezpieczeństwa wiernych. Czymże byli terroryści w porównaniu z możliwością, że - jak większość dzieci w tym wieku - chłopiec zechce się wspiąć po poręczy, kapitelu kolumny oraz murze, by pohuśtać się na tej oryginalnej dekoracji świątyni! Gdyby zaś kości spadły, miałoby to - wedle legendy - fatalne konsekwencje dla całego Krakowa...

Strażnik się jednak mylił – Antosiowi nie w głowie była wspinaczka. Był raczej typem intelektualisty, co podkreślały dodatkowo okulary z grubymi szkłami. A przyglądał się szczątkom tak długo, wnikliwie i z tak bliska tylko dlatego, że – mimo przebytej już operacji oraz okularów – nadal nie dowidział.

Marta nie mogła dopilnować starszego syna, gdyż właśnie przechadzała się z wózkiem w stosownej odległości od katedry, co jakiś czas tylko kontrolnie rzucając okiem na wejście do świątyni. Nie chciała ograniczać poznawczego zapału chłopca, a sama towarzyszyć mu nie mogła. Z wózka dochodziły bowiem co chwilę pełne protestu wrzaski, które niosły się głośnym echem po całym wzgórzu.

To, że tak nagle, w połowie Mszy Świętej opuścić musieli najbardziej szacowną krakowską świątynię, było zasługą nie żywego siedmiolatka, ale jego jeszcze bardziej żywej, trzytygodniowej siostry, która obudziła się przy potężnym Alleluja i postawiła sobie za cel przekrzyczeć chór. W normalnych okolicznościach Marta byłaby z nią już dawno w domu, albo na spacerze na wiślanych bulwarach, tego dnia jednak umówiła się na wzgórzu wawelskim na spotkanie i za nic nie chciała go przegapić.

Wreszcie liturgia Wielkanocy zakończyła się i tłum wiernych – poprzedzony przez Antosia – wyległ na dziedziniec. Ściskając jedną ręką uchwyt wózka, drugą zaś łapkę syna, odpowiadając nieuważnie na setkę zadawanych przez niego pytań z dziedziny archeologii, paleontologii oraz konserwacji zabytkowych szczątków, Marta usiłowała wypatrzyć w ciżbie znajomą postać.

- Cześć, Pączku – usłyszała nagle z boku nieco schrypnięty, zgrzytliwy głos i z osłupieniem zobaczyła przed sobą smukłego blondyna, z długimi włosami, wyraźnymi śladami trądziku na czole oraz - tak! - złotym meszkiem nad górną wargą.

Towarzyszyła mu okrągła, sympatycznie uśmiechnięta brunetka. Marta na chwilę straciła mowę. Nie widziała Adriana już dłuższy czas, z powodu nawału zajęć związanych ze swą ciążą, porodem i przeprowadzką do nowego mieszkania... Ale żeby aż tak się zmienił?!

- Boże, jak ty urosłeś! - zawołała mało oryginalnie, ściskając go i jednocześnie mierząc od stóp do głów zdziwionym spojrzeniem.

Z zakłopotanym uśmiechem wzruszył ramionami.

- Ano, rośnie się... To jest Miśka - przedstawił swoją koleżankę.

Marta zauważyła z rozbawieniem, że dziewczynka jest o pół głowy od niego wyższa.

- Sami jesteście? - dopytała się, gdy już wymieniły uśmiechy, a nawet krótki uścisk dłoni.

- Pewnie, że sami! Wbijamy teraz w miasto - obruszył się Adrian na samo podejrzenie, że mogliby potrzebować opieki. - Ale mój starszy gdzieś się tu kręci w okolicy... Zgubiliśmy go w kościele...

Marta właśnie myślała o tym, że to zgubienie chyba nie odbyło się przez przypadek, gdy zobaczyła Maćka, manewrującego w ich stronę pomiędzy grupkami stojącymi na dziedzińcu.

- No, mam was wreszcie – sapnął, a potem ucałował Martę jak z dubeltówki, zmierzwił włosy Antosiowi i zajrzał ciekawie do wózka.

- Gratulacje! - z kieszeni marynarki wyciągnął małą paczuszkę w kolorowym papierze i położył na kocyku. - Duża dziewczynka... Ciężko było?

- No wiesz, jak to za pierwszym razem – odpowiedziała, ciągle jeszcze na samą myśl o przebytym porodzie czując w kroczu lekki dyskomfort. - Długo sobie torowała drogę…

- Jak ma na imię?

- Jagoda – Marta zerknęła na Antosia, który już się rzucił do otwierania prezentu.

- Poczekaj, dla ciebie też coś mam – uśmiechnął się do niego Maciek, a potem wyciągnął z drugiej kieszeni inny pakiecik.

- No, nie! To chyba nie jest to, o czym myślę! - wykrzyknęła Marta, ale on tylko puścił oko i skinął głową.

- Dokładnie to. Scyzoryk.

- Ty chyba zwariowałeś, przecież on ma dopiero siedem lat!

- To nic. Pamiętasz, Adrian w jego wieku też już dostał pierwszy nóż...

Uszczęśliwiony chłopiec rozerwał papier, a Adrian z koleżanką jęli mu objaśniać, jak się powinien z tym cackiem obchodzić i które ostrze jest do czego.

Marta znowu odwróciła się do Maćka.

- Byliście u pani Jadzi? – zapytała.

Miała wyrzuty sumienia, że jeszcze nie odwiedziła dawnej sąsiadki, by pochwalić się swoją córeczką. A od kiedy wróciła na Kazimierz, miała do niej tak blisko...

Skinął głową.

- Co u niej słychać?

- Chyba w porządku. Biznes się rozrósł, Józek tam teraz rządzi i ta Maryla. A Jadzia, cała szczęśliwa, bawi wnuki – wzruszył ramionami Maciek.

- I jest znowu ruda - dorzucił Adrian znad scyzoryka, a Marta westchnęła.

Przypomniała sobie ostatnie spotkanie w warzywniaku, kiedy pani Jadzia już nie wyglądała najlepiej, ale jeszcze ciągle miała na głowie swój biały „łabędzi puch”. Na widok zmienionej sylwetki Marty aż klasnęła w dłonie.

- Działa, no widzisz, że działa! Tylko z wiarą trzeba, z prawdziwą wiarą...

Tak, zadziałało. Po pięciu latach starań i dwóch poronieniach. Ale Marta była pewna, że nie jest to jedynie zasługą jej własnej, bardzo słabej i nieśmiałej wiary. To pani Jadzia należała do osób, których prośby trafiały tam w górze pod właściwy adres. Może dlatego, że zanosiła je głównie za innych ludzi. A teraz wyglądało na to, że sama będzie potrzebowała modlitwy...

Marta pomyślała, że musi w tym pędzącym przed siebie życiu znaleźć w jakiś sposób czas. Również na modlitwę. Dla siebie, swoich najbliższych, dla pani Jadzi i dla innych. Póki ciągle są.

Maciek przestąpił z nogi na nogę.

- Wiesz, to ja już polecę. Ania jest w szpitalu – powiedział z zakłopotaniem. - Nie chcę jej zostawiać samej...

Płaską dłonią zdzielił Adriana przez łopatkę, aż się chłopak ugiął pod tą ojcowską pieszczotą.

- O trzeciej przed pierogarnią na Grodzkiej. Ani minuty spóźnienia – ostrzegawczo uniósł palec. - I prostuj się, bo jesteś pogarbiony jak twój własny dziadek!

- Coś się dzieje z Kicią? - dopytała się Marta, gdy potężna sylwetka oddalającego się biegiem policjanta zniknęła im już z oczu. Poczuła w sercu dziwny niepokój.

- Wszystko w porzo – Adrian próbował grać luzaka, ale głos mu trochę zjechał. A może to była mutacja. - Tylko musi leżeć jeszcze kilka tygodni, żeby za wcześnie nie urodziła... Trochę źle to znosi… Nigdy nie lubiła przymusu.

- Jest w ciąży?! - wykrzyknęła Marta tak głośno, że aż Antoś przerwał wypróbowywanie swojego prezentu na rurce od wózka i spojrzał na nią zdziwiony.

- No – Adrian kiwnął głową, a Miśka zachichotała. Miała w policzkach śliczne dołeczki i Marta od razu poczuła do niej sympatię.

Jagoda, mimo całego zamieszania wokół, a może właśnie dlatego – zasnęła jak aniołek, zaciskając koło buzi obie miniaturowe piąstki. Od jej urodzenia Marta zastanawiała się, do kogo jest bardziej podobna. To wysokie czoło i rudawe brewki miała z całą pewnością po ojcu, te prawie czarne oczy – po niej...

Kucnęła i przygarnęła do siebie Antosia, niezwykle podnieconego wspaniałym prezentem. Już dawno postanowili z Adamem, że adoptowany syn nie może w żaden sposób odczuć, że jest dla nich mniej ważny niż Jagoda.

- Będziesz się musiał z tatą nauczyć zasad obsługiwania tego sprzętu – powiedziała, a chłopiec z takim entuzjazmem pokiwał głową, że aż mu zjechały z nosa okulary.

- To słuchajcie, moi mili – powiedziała do dwojga młodych ludzi, którzy – jak stwierdziła ze zdziwieniem – zaraz po pożegnaniu Maćka chwycili się za ręce. Trzynaście lat, no, no... Wcześnie ta młodzież teraz zaczyna...

- Nie będziemy wam towarzyszyć na spacerze, ale koniecznie wpadnijcie później do nas na ciasto. Robimy z Antkiem taki sernik z wiśniami, że palce lizać!

Adrian i Miśka wymienili spojrzenia i potaknęli, lecz bez entuzjazmu.

- No, dobrze, to... do zobaczenia. Adres znacie – Marta poczuła jakąś melancholię, ale zdawała sobie sprawę, że ci dwoje wcale jej teraz do szczęścia nie potrzebują. - Chodź, Antoś, tata już się na pewno obudził...

Powoli przeszli wzdłuż murów obronnych, koło budynku dawnego szpitala austriackiego, z którym już Marty nic prócz wspomnień nie łączyło, od kiedy ciocia Danusia przeprowadziła się do Liszek.

W dole leniwie przetaczała swoje wody Wisła, aż kolorowa od łodzi, statków, barek i innego sprzętu pływającego. Antoś oczywiście musiał wdrapać się na mur i obejrzeć z góry panoramę miasta. Największe wrażenie, jak zawsze, zrobił na nim potężny balon, unoszący się na grubej linie koło mostu Grunwaldzkiego. Naturalnie chłopiec miał zaraz setkę pytań związanych z konstruowaniem balonów, kierowaniem nimi i lataniem jako takim.

A potem nadeszło południe i Marcie zaczęło się spieszyć. Szybkim krokiem minęli Basztę Senatorską, w której piwnicy – jak twierdził Stefan - zachowały się jeszcze stare inskrypcje, wykonane przez więzionych tam przed wiekami szlachetnie urodzonych. Zeszli z wawelskiego wzgórza na stronę ulicy Bernardyńskiej, a stamtąd przez Stradom i Planty Dietlowskie – urządzone w miejscu starego koryta Wisły – mieli już tylko dwa kroki do siebie.

Trzeba było nakarmić Jagodę, podgrzać obiad i wyciągnąć z lodówki ten obiecany sernik z wiśniami. Po drodze coś jeszcze Martę tknęło i kupiła w cukierni dwanaście pączków. Z różą, czekoladą, budyniem i ajerkoniakiem. Apetyt Adriana już znała, a po wyglądzie Miśki można było sądzić, że jada słodycze. Postanowiła zadzwonić również po Halinę i Jakuba. Oni też lubili pączki.

KONIEC

Zobacz książkę:

Filtry